Quantcast
Channel: w malinach
Viewing all 279 articles
Browse latest View live

LATO, LATO

$
0
0


DAM CI RÓŻĘ




eeee - lepiej ci nie dam, bo niegrzeczne jesteś !Upały, burze i nawałnice, co ty sobie wyobrażasz ? hę ?!! Nie takie lato, latoś bywało. Nie takie !






.
W czasach gdy byłam dziecięciem lato było najpiękniejsze na świecie i morze też było najpiękniejsze na świecie !

 

.
Ech, koniec lat 50-tych w Sopocie, woda w morzu taka czysta, braciszek raczkował w piaseczku, a ja biegałam z wiaderkiem i weloniaste meduzy łowiłam, i zielone rybki też ... a łopatki używałam głównie do nasypywaniu piasku na głowę braciszka, a co - podła byłam !



 .
To były czasy ! Kto miał łopatkę i wiaderko ten rządził. Wzbudzał respekt nawet jeśli był straszliwym zmarzlakiem i maruderem.




.
Jeździliśmy co roku do cioci Zosi, nazywanej przez wszystkich w rodzinie Lasią. Nikt się specjalnie nie zastanawiał, skąd takie imię. Lasia, to była Lasia i już. Może to zdrobnienie od Laszki ? Ciocia Zosia to siostra mojej babci Walerii, jedna z ośmiu szalonych sióstr-kresowianek. Pamiętam ją dokładnie taką, jak na tych zdjęciach.




Ciocia Zosia … Lasia … 
wspomnienie cudownego dzieciństwa

Pięknie śpiewała i grała na fortepianie. W młodości , jeszcze na Kresach była nauczycielką, później dawała prywatne lekcje gry. Zosia zawsze była zadbana, uczesana, pięknie ubrana … romantyczna … chodziła z głową w chmurach, jakby rzeczywistość nie była w stanie jej przydeptać, jakby zło nie miało do niej dostępu. A przecież tyle zła przeżyła ... Ocalała z rzezi tylko dzięki staremu Ukraińcowi, który wywiózł ją z trójką maleńkich dzieci ze wsi do rodzinnego Złoczowa. Pani o nic nie pyta, pani zabiera dzieci i ucieka ! Rano gruchnęła wieść, że Ukraińcy spalili całą wieś. To była Huta Werchobuska albo Pieniacka, tego dokładnie nie pamiętam, bo obie Huty w opowiadaniach się przewijały. Przewijała się też wojna, rany, nagła rozłąka z dziećmi, ocalenie i powrót do rodziny a potem wyjazd z Kresów do nowego miejsca na ziemi.

Ciocia mieszkała nad samym morzem, biegaliśmy więc na plażę boso i w samych kąpielówkach. Dróżka przez ogródek, przecięcie promenady i już wejście na dziką plażę. Na plaży suszyły się sieci i pełno było czarnych muszli. Ciocia była bardzo kochana, łagodna, taka nie na dzisiejszy świat. Wszystkie dzieci wprost Ją uwielbiały i nie da się ukryć, wyłaziły Jej na głowę, a Ona, ze stoickim spokojem, zgadzała się na zasypane piaskiem schody, wiaderka w wannie, hodowlę rybek i meduz w szafliku. Wynosiła nam na plażę gotowany bób i chleb z cukrem, no i kupowała lody na patyku. U Lasi można było wszystko. Z Rodzicami to nie było już tak słodko: łopatka na schodach - srrrru, na lody szlabanik.




Na plaży genderowo - braciszek i ja w takich samych majtkach.
Biegaliśmy po plaży do upadłego i najchętniej wpadaliśmy z impetem w te sieci. Oczywiście jak nikt nie widział. Nic to, że można się było w sieci zaplątać. Gra była warta świeczki, bo w sieciach pełno było czarnych muszli, każde z nas chciało pierwsze znaleźć żywą "szczeżuję". Nasłuchaliśmy się opowiadań o meduzach i szczeżujach to nic dziwnego że nawet perła nam się marzyła. Nie znaleźliśmy nigdy nic żywego, ani perłowego, za to największe sieciowe szaleństwa zakończyły się złamaną nogą braciszka i moim karnym wyjazdem na kolonię. Do Pucka.




.
Taki był Sopot lat pięćdziesiątych. Wakacyjny lipiec, środek sezonu, a tu plaże puste i czyste ... jak się dobrze przypatrzeć, to znajome budowle w oddali majaczą i molo widać, i kosze na strzeżonej plaży.





 .
Sentymentalny powrót do dzieciństwa. 


To zdjęcie zrobiłam kilka lat temu. Dawny dom Lasi przy promenadzie. W dawnym ogródku stoją parasole, ale dróżka przez ogródek została taka sama, jak w czasach mojego dzieciństwa. Strzałką zaznaczyłam moje "okno na bezkres oceanu" jak je wtedy górnolotnie nazywałam. Tyle razy stałam w tym oknie, tyle razy patrzyłam w dal, na rozzłoszczone morze, na horyzont, na statki, na ognistą kulę słońca, która topi się w morzu. Szumiało najpiękniej na świecie. Z szumem zasypiałam, z szumem się budziłam. O świcie otwierałam okno i słuchałam terkotu rybackich kutrów, patrzyłam jak rybacy uwijali się, niczym mrówki. Lubiłam patrzeć na sieci. Suszyli dokładnie naprzeciwko naszego domu.

Nie ma już Lasi, nie ma tego domu. Na jego miejscu stoi już pensjonat. Wcale mi się nie podoba, jest duży i nowoczesny, jak na mnie stanowczo za nowoczesny i za duży. Wybaczcie koledzy po fachu sentymentalnej koleżance. Ja ciągle jeszcze kocham tamten, stary Sopot. Urokliwe domki wzdłuż promenady, kręcone lody od Włocha, elegancki Monciak, Algę, delikatesy pachnące świeżo mieloną kawą, nugaty w małej cukierence, najlepsze na świecie. Wspominam te nugaty, jak moja Mamcia bezowe torciki z cukierni Maćkówki w Złoczowie. Tego smaku się nie zapomina.



.
Stare molo - z paniami w eleganckich sukienkach i butach na szpilkach, z panami w garniturach ... tamten, stary Sopot nigdy już nie wróci. Nowy to piękny, europejski kurort, ale .... no właśnie, ja tęsknię za tamtym starym i za smażalnią śledzi, koło domu Lasi i za jedynymi na świecie bułkami szwedkami, i za łamańcami z makiem. Dzisiaj zjadłabym nawet irysowe mordoklejki, kupowane w kiosku koło domu cioci. Ech !


*

Nad morze jechaliśmy zwykle na 2 tygodnie, cała reszta wakacji to były zabawy na podwórku albo też na ulicy, bo ta nasza była ślepą ulicą i samochodów jak na lekarstwo. Dokładnie był jeden, znajomego pana doktora. Jeden był też rower, podwórkowy, wspólny. Dopiero z czasem przybywało samochodów i rowerów.




.
Na tym chodniku malowałam białą kredą swoje pierwsze w życiu "dzieła" malarskie, tu graliśmy w klasy: "aniołek, fiołek, róża bez, konwalia wściekły pies" Dlaczego pies wściekły, tego nie wiem do dzisiaj. Była jeszcze gra w dwa ognie, w palanta, no i oczywiście podchody. Te dwie białe strzałki, koło naszej bramy, to oznaczenie "ukrycia typu schron". Pewnie jeszcze poniemieckie. Nasze piwnice były doskonałym "ukryciem" tyle było tam rozmaitych rzeczy, a ciemnooo, że strach ! Jeśli o strachy chodzi, to prawdziwym postrachem mojego dzieciństwa był Wacuś, na podwórku zwany Platfusem. Dlaczego baliśmy się straszliwie tego fajnego chłopaka, też do dzisiaj nie wiem. Pamiętam tylko, że przez długie lata myślałam, że Platfus to nazwisko.




Czasem też w czasie wakacji Rodzice zabierali nas do ZOO, oczywiście do najpiękniejszego na świecie ZOO ! fajnie było, prawie jak na safari.





.
A w górach, nad Popradem, były najpiękniejsze na świecie łąki i taaaakie kopice siana. Tu dostęp miała tylko moja Mamcia, nam nie pozwolili demolować gospodarstwa znajomych i siana rozwłóczyć. A do tego w pobliżu chodziły samopas krowy, a ja krowy bałam się niczym potwora.


Ech lato, wspaniałe jesteś ...
może jednak dam ci tę różę




Zostań !


*

Moje róże pachną latem. Przywiozłam je w zeszłym roku z Dusznik


                        z przyjemnością polecam Malina M *                          

strona liiil  

Z NADZIEJĄ W SERCU

$
0
0

I Z RADOŚCIĄ

czekam na przyjazd Papieża Franciszka
przeżywam z młodymi tę atmosferę poszukiwania, dzielenia się ...
otwarcia na innych, bycia w drodze ...






Nawet znaczek sobie zrobiłam, bo jakże bez znaczka ?
Ich znaczek jest młody, kolorowy, radosny, mój świeci światłem odbitym.



.
Fakt - gdzie mnie tam do młodości ! ale ... ale taką radość to ja akurat poznałam bardzo dobrze. Radość szukania Boga, radość bycia razem z innymi, radość spotkania. Do dzisiaj pamiętam, nie sztuczną, nie udawaną, nie wykreowaną, nie dlatego, że wypada się cieszyć, taką radość z głębi serca, najprawdziwszą, z prawdziwych. Do dzisiaj pamiętam nadzieję i wyczekiwanie. Ja tych młodych rozumiem, dla nich jakakolwiek trudność, niedogodność nie jest poświęceniem, jest drobiazgiem, to dla nas byle kretowisko górą nie do przebycia czasem się wydaje, oni góry pokonają tak, jakby były tylko pagórkami. Ta radość daje im siłę. Uwierzcie mi, takie przeżycia zostawiają ślad w osobowości młodego człowieka, ślad na całe życie Skąd wiem ? bo i w mojej osobowości odbiły niezatarte ślady. Wiem jak to jest, poznałam, zakosztowałam, przeżyłam, przewartościowałam. Zostało mi. Ciągle jestem w drodze.

Pamiętam taką atmosferę z dawnych pielgrzymek. To jest inny świat. To wszystko, co widzimy w telewizji, te bilety, gadżety, politycy, ochrona, to wszystko tylko otoczka, sens jest gdzie indziej. Więc czekam z nadzieją, że coś się stanie, że przynajmniej oni, młodzi, wyrwą się z tego dziwnego, zamkniętego kręgu, jakim powoli się stajemy, że się otworzą na tych innych, że przekroczą siebie, że przekroczą własny strach, że Papież porwie znowu, szeroko otworzy okno, wpuści powietrze, że złapiemy oddech i nie będziemy już tacy tylko dla siebie, tylko u siebie, tylko dla swoich, my, nam, o nas, dla nas i tak dookoła wojtek. Mam cichą nadzieję, że wróci świat naszych wartości, że powoli się to poskłada, jak puzzle, w dawną całość, w dawną prostą prawdę o ewangelicznej miłości bliźniego ... miłości pewnie nikt nie musi nas uczyć, ale kim jest bliźni to by już się przydało. Mam nadzieję, że młodzi, tak jak kiedyś my, zapamiętają lekcję, że lekcję od Papieża dostaną, że potrząśnie ...
bo jak nie On to kto ?


TAK BYŁO

Czas kiedy i ja byłam, jak oni teraz, młoda. Szukając drogi, szłam ...
Dziesięć razy pieszo wędrowałam do Częstochowy.
Za każdym razem ponad trzysta kilometrów w dziewięć dni.

Najpierw była 267 Piesza Pielgrzymka Warszawska.
Akademicka grupa 17, żółta siedemnastka czyli "słoneczka".
1978 rok. głęboki PRL a tu kawałek wolnego świata. Studenci z całej Polski. Idą, modlą się, słuchają, dyskutują o wartościach, o życiu, o wierze, o problemach, o wolności i wreszcie śpiewają czasem pięknie a czasem trochę ryczą, jak kto potrafi, nie ma znaczenia.







.
Z Warszawy wychodzimy wczesnym rankiem, po Mszy w Kościele świętej Anny. Na ulicach tłumy. Zaskakuje mnie, że ludzie wcale się nie boją. Wiele rąk uniesionych do góry z charakterystycznym  V.  Machają do nas, śpiewają z nami, mamy z niemowlakami podbiegają do naszej grupy i proszą nas o błogosławieństwo dla ich dzieci i o modlitwę ...
mam pełne oczy łez.





.
Trudno opowiedzieć wrażenia, trudno oddać tamten klimat.

To coś pomiędzy radosnymi Światowymi Dniami Młodzieży a spływami kajakowymi, jakie odbywał Karol Wojtyła ze studentami. Do tego jeszcze młodzieńczy bunt i coś z walki o wolność. Nie boimy się chociaż wiemy, że grupa nafaszerowana sb-kami jak dobra kasza skwarkami.
Wiemy, że nasze fotografie trafią gdzie trzeba.
Do tych wszystkich wrażeń dochodzi jeszcze coś - ogromny wysiłek, przekroczenie siebie. Ale o tym dowiadujemy się trochę później.





.
Nogi niosą same, śpiew na ustach, zmęczenia ani śladu.

A potem pierwszy pielgrzymkowy przystanek w Raszynie. Siadamy na trawie, zdejmujemy buty i upssssss pierwsza przykra niespodzianka. Patrzę na swoje nogi a tu dziewięć wielkich bąbli . Ojjj - jak tu nogi z powrotem do butów włożyć i przejść następne kilometry. Polak mądry po szkodzie ale przed szkodą to z mądrością też czasem nie za bardzo .
Durna byłam jak nie wiem co. W regulaminie stało "wygodne obuwie na zmianą. No to ja, o naiwności, wzięłam dwie pary tenisówek. Z Warszawy oczywiście wyszłam w tych ładniejszych, białych, sznurowanych. Odparzyły nogi popisowo.

Potem, kolejno, szłam w 268 i 269  Pieszej Pielgrzymce Warszawskiej.
A potem to już odłączyliśmy się od warszawskiej i powstała 1 Piesza Pielgrzymka Wrocławska. I dziecko żółtej warszawskiej siedemnastki, czyli zielona wrocławska akademicka dwójeczka. Szłam w niej siedem razy chociaż studentką już nie byłam. Szli w niej studenci i studentki poznane na warszawskiej. Szli naukowcy. Kiedyś szedł nawet rektor Uniwersytetu Wrocławskiego. Studenci z upodobaniem zwracali się do niego "bracie" jak do każdego innego pielgrzyma.




Pierwsza wrocławska
to była całkiem eksperymentalna pielgrzymka.

Eksperyment zaczął się już pierwszego dnia. Trasa warszawskiej sprawdzana od 267 lat prowadziła zawsze tą samą drogą.A trasę wrocławskiej dopiero wytyczono. Na mapie. Oczywiście sprawdzono też częściowo częściowo idąc a częściowo jadąc samochodem . No i pierwszego dnia miało być 36 kilometrów. Było 50. Po drodze trafiliśmy niechcący na jakiś poligon, z daleka słychać było odgłosy wystrzałów a na dokładkę po polu biegał rozzłoszczony byk.
Upał był niemiłosierny. Na bazę dotarliśmy o drugiej w nocy. Jak dotarliśmy tego nie wiem. A tu jeszcze trzeba było namioty rozbić. Że te namioty nam się nie pozawalały to chyba cud, bo nikt nie miał siły śledzia wbić w ziemię. Na drugi dzień ogłosili nam wolne. Nie zapomnę kolegi z sąsiedniego namiotu, rankiem chwycił buta i jak oszalał gonił po ściernisku koguta. Kogut z samego ranka nas odwiedził i wydzierał się niemiłosiernie ... a my chcieliśmy tylko spać !







.
Właśnie wychodzimy z Wrocławia.
Wszyscy tacy czyści, domyci i wypoczęci.

Najbardziej zapamiętałam pierwszą pielgrzymkę w stanie wojennym. Zakaz zgromadzeń. Pozwolenie na pielgrzymkę udzielono ale ostrzegano nas żeby nie iść. Wiedzieliśmy, kto w grupie jest esbekiem. Oczywiście oprócz tego, o którym wiedzieliśmy, byli jeszcze inni. Ksiądz ostrzegał nas, wiedzieliśmy co można mówić, jak można mówić. Oczywiście agenci szybko działalność rozpoczęli. Nagle, dziwnym trafem, popsuło się nagłośnienie. I to w kilku grupach. Nie ma nagłośnienia, nie ma śpiewu, nie ma konferencji . Wieczorem, na bazie,  nasi spece od nagłośnienia sprawdzili. Okazało się, że w kablach (to były dwużyłowe kabelki) znaleźli mnóstwo szpilek, tak sprytnie wpiętych, by połączyć ze sobą te dwie żyły. Od tego dnia kabelki nosiły wyłącznie dziewczyny. chłopaki mieli zakaż. Sprzęt przestał się psuć.
Czasem pod pole namiotowe podjeżdżał żuk, wypełniony skrzynkami z piwem. Różni dziwni faceci z aparatami kręcili się wokół , gotowi fotografować, jak to pielgrzymi się upijają. Śmieszni ludkowie, każdy głupi poznał się na tej prowokacji.





.
Najgorzej było na Mszach. zwłaszcza gdy gromadziły się wszystkie grupy pod gołym niebem. Pamiętam jedną Mszę, kiedy nad ołtarzem latały helikoptery, tak niziutko, że zagłuszały wszystko.
Naszej grupy nie wpuszczono wtedy do Klasztoru główną drogą, czyli Alejami Najświętszej Marii Panny. Szliśmy z boku, od strony kościoła Świętej Barbary. Śpiewaliśmy "Pieśń Konfederatów Barskich" :

"Nigdy z królami nie będziem w aliansach
Nigdy przed mocą nie ugniemy szyi."

Pełno było milicji i zomo. Wszędzie stały ich motory. Na chodniku zomowiec, w białym kasku i białych rękawiczkach, regulował ruch pielgrzymów. Koleżanka podbiegła do niego i wręczyła mu bukiet kwiatów. Popatrzył wściekły ale nic nie zrobił.

Szliśmy w skwarze i w deszczu i podczas burzy.
Każdy miał przy sobie chlebak a w nim blaszany, półlitrowy garnuszek, jakąś kanapkę, bidon z kawą albo z wodą, podręczne leki i płaszcz przeciwdeszczowy. Swetry zawiązywało się wokół bioder. Na głowie albo chustka, albo czapka, albo kapelusz. Zdobycie pielgrzymkowego stroju to był wtedy nie lada wyczyn. Buty - wiadomo ale skąd zdobyć 9 podkoszulków ???. Podkoszulek bawełniany to wówczas był rarytas. O skarpetach nawet nie mówię. Rajstopy dostawało się na Dzień Kobiet ale skarpety ! ja miałam młodszego braciszka no i tatusia. Obydwu doszczętnie obdarłam i z podkoszulków i ze skarpet. Coś tam na podkoszulki naszyłam i było. Spódnice miałam niestety tylko satynowe, w kwiatki. Dzisiaj pewnie żadna dziewczyna tak by się nie wybrała.

Idziemy przez las. Chwile na refleksję , na modlitwę.
O czym myślę ? Przepraszam ... dziękuję ... proszę ...



... Matko, która nas znasz,  z dziećmi swymi bądź
Na drogach nam nadzieją świeć, z Synem swym, z nami idź


A teraz opowiem
jak wyglądał przeciętny dzień na pielgrzymce.

Pobudka o piątej albo o szóstej.
Składanie namiotów i bieg do kuchni polowej, z bidonem, po kawę. Każdy pielgrzym mógł dostać czarną kawę zbożową, bez cukru. Prowiant mieliśmy własny. Nasza mała studencka grupka żywiła się zawsze wspólnie. To były niestety czasy, kiedy jedzonka w sklepach nie było. Cudem zdobywaliśmy puszki konserwy "turystycznej".
No - pycha !!!. Każdy z nas miał po 9 konserw, identycznych. Wrzuciliśmy je do jednego wora, do tego ktoś przezornie miał kilka cebul a ktoś inny trochę cukru i wszystko. Dziewczyny robiły śniadanie a chłopcy taszczyli nasze bagaże na żuka. Oczywiście my zawsze byliśmy grupa pościgowa. Dziesięć minut spania dłużej a potem pędem przez kilka grup do naszej. Chlebaki nam podskakiwały, przywiązane garnuszki też a pielgrzymi z sąsiednich grup takim ofermom jak my, bili brawo.




.
ooo - to właśnie niedobitki
Docierają z pola namiotowego do ostatniej grupy.

Zwykle było 6 etapów. Szliśmy ze śpiewem. Różne to były piosenki i pielgrzymkowe i całkiem świeckie. Niewielkie fragmenty trasy wiodły szosami, przeważnie szło się przez lasy. polnymi drogami
Kiedyś, przez dziewięć dni żar lał się z nieba, całkiem jak teraz. Etap przez piaski, tak zwaną pustynię, pokonywaliśmy z ustami zasłoniętymi chustami. Ludzie wynosili na drogę wiadra z wodą do picia. Wtedy powstało nasze pielgrzymkowe powiedzenie "ani cienia bożego"

Innego roku przez dziewięć dni lało niemiłosiernie.




Kałuże, jak kałuże, ale rozdeptane przez kilkadziesiąt tysięcy pielgrzymów to już tragedia, no i ślizgawka.
Zgadnijcie komu się przytrafiła jazda figurowa ? No oczywiście że byłam to ja.! Ciapnęłam siedzeniem w sam środek kałuży. I chociaż pielgrzymka pokutna to ja ze śmiechu nie miałam siły wstać i siedziałam w błotku aż mili braciszkowie mnie wyciągnęli.

Idąc w tak wielkiej grupie nie używa się parasoli. Wieczorem, na bazie, wszystko ma się mokre od butów aż po gumę od majtek. Jedyna rada połączyć się w trójeczki ze wspólnymi plecakami. a w nich wspólne bardzo mokre, średnio mokre i suche. Ej - kiedyś w deszczu jeden namiot spłynął. Nocowaliśmy w drugim, na siedząca. osiem osób w trójce, jak te śledzie.



... Królowo ognisk rodzinnych przyjdź i drogę wskaż
Królowo Matko Kościoła do Syna swego nas prowadź


Przystanki po drodze. Ufff - pełnia szczęścia.
Nareszcie można nogi rozprostować, zdjąć buty i skarpety, wyjąć z chlebaka zdobyczne kanapki.






.
Jedliście kiedyś zupę z gwiazdami ?

Wspaniale smakuje. Jechała z nami kuchnia polowa. W wielkich kotłach gotowali zupę dla wszystkich. Czy ktoś pamięta z dawnych czasów zupę ogonową z torebki ? to właśnie było "takie coś" W środku pływał drobny makaronik w kształcie gwiazdek z dziurkami. Apetyty tak nam dopisywały, że te gwiazdy wydawały się najwspanialszym rarytasem. Każdy dostawał zupę do blaszanego kubka. Po obiedzie kubek wycierało się trawą. Przydawał się w czasie drogi, gdy mieszkańcy wynosili nam wiadra z kompotem.
Dzielili się z nami czym mieli. Przed domami ustawione były często stoły a na nich kanapki, kiszone ogórki, owoce, czasem nawet ciasto.




.
Przystanki w deszczu . Odpoczynek w zbożu.
Brrrr - zimno i wszystko mokre. Po co mi ta chustka na głowie ? chyba, żeby nie straszyć pielgrzymkową fryzurą.

Po drugiej stronie drogi, w zbożu stoją snopki. Pod snopkami przysiedli pielgrzymi. To spowiedź. Spokój, wystarczająco dużo czasu na rozmowę, na zastanowienie , na refleksję nawet na wspólne zmierzenie się z problemem ... Bardzo wielu pielgrzymów wybierało ten rodzaj spowiedzi. Księża szli też często za grupami, można było podejść i odbyć spowiedź w drodze. Nikt nie przeszkadzał.




... Co jest najważniejsze, co jest najpiękniejsze
co prawdziwe, jedyne, największe, za co warto życie dać

Msza Święta polowa.
Najważniejsza część pielgrzymkowego dnia.. Za każdym razem głębokie przeżycie. To były zupełnie inne Msze. Wśród drzew, na polach. Jedna szczególna. Odprawiana o czwartej nad ranem. Nigdy nie zapomnę ołtarza i słońca, które wschodziło w czasie Przeistoczenia.




.
Mstów - pod samą Częstochową.
Msza na rozległych łąkach, nad wodą.
Najpierw rozbijamy namioty, przebieramy się i podobni do ludzi idziemy. Już możemy powiedzieć, że doszliśmy. Częstochowa na wyciągnięcie ręki. Docieramy do celu.

Jak dobrze, że wody będzie pod dostatkiem.
Czasami, niestety, wody bardzo brakuje. Pamiętam takie dni, kiedy nie było w czym umyć nóg. Strach się przyznać ale myliśmy nogi w czarnej kawie. Biedni chłopcy tego dnia do golenia też kawy używać musieli.
Jak mus, to mus.




.
I tak bywało, niestety.
Zwłaszcza w duszne i upalne dni.

Szczęściem służby medyczne dobrze działały. Po krótkich pobytach w punkcie medycznym delikwenci wracali na trasę. Czasem ktoś słabszy przejechał etap albo i cały dzień odpoczywał na bazie.
Od razu wyjaśniam - na tym zdjęciu to nie ja padłam.

Ja na kilku pielgrzymkach pełniłam rolę siostry medycznej..




.
Tutaj dopiero się przyuczam.

Naszą sanitariuszką była siostra zakonna Józefa. Fantastyczna siostra , taka "męska" odporna na wszystkie trudy. Właściwie nie ma co się dziwić bo to siostra ze szpitala, instrumentariuszka z chirurgii. "Operowała" brata przewodnika aż miło ! Brat porządkowy musiał go trzymać, żeby wrzasku nie było.
Rok później wyruszyłam uzbrojona w igły, strzykawki, rękawiczki , gaziki, bandaże i inne takie okropieństwa. Do dzisiaj pamiętam pigmentum castellani. A rapacholin jest dobry na wszystko, nawet na pielgrzymkową depresję, zwłaszcza dla maruderów z grup pościgowych.




.
Grupa pościgowa

czyli silna grupa pod wezwaniem, czyli my dziewczyny. No, tym razem padłyśmy nie na żarty. Usiadłyśmy sobie w rowie i postanowiłyśmy umrzeć ze zmęczenia. Niestety, zaprzyjażniony brat porządkowy wrednie doniósł bratu przewodnikowi czyli księdzu . No i ksiądz doholował nas, znaczy, czarne owce, do reszty stada.
Popatrzcie na moje nogi. Zamiast ślicznych białych tenisówek mam pożyczone od kolegi męskie sandały, 5 numerów za duże. Nogi mam włożone do plastikowych woreczków bo tego dnia lało. No szyk paryski.

Wieczór zapada, grupy pielgrzymkowe zbliżają się na nocleg do bazy.




... Zapada zmrok, już świat ukołysany, 
znów jeden dzień odfrunął nam jak ptak
Panience swej piosenkę na dobranoc, 
zaśpiewać chciej w ostatnią chwilę dnia

Wszystkie grupy tradycyjnie śpiewają tę samą piosenkę, po cichu nazywamy ją "pościelówą" Nam dobrze, bo już doszliśmy. Namioty nieco pływają ale co tam ! jakoś dało się rozbić. Zresztą czy mokro od góry, czy od dołu to i tak chyba już wszystko jedno.

Jutro Górka Przeprośna.
Każdy z nas weźmie ze sobą kamień symbolizujący to, co obciąża nasze sumienia. Poniesiemy te kamienie na samą górę.
A na górze święto - wszyscy sobie dziękują, przepraszamy się za psikusy i takie tam różne, co po drodze.
Na górce przewodnicy fruwają.





.
To zdjęcie grupy franciszkańskiej.

W naszej grupie brat przewodnik co roku też tak fruwał.
Gorzej było z siostrą Józefą. Poooofrunęła a potem łuuuup o ziemię!!! Gapy nie złapały ! Wcale się na gapy nie obraziła. Śmiechu było co niemiara i co roku wspomnienie "upadku".




... Z modlitwą i pieśnią idziemy
do miejsca świętego na ziemi
do Matki Najdroższej, by hołd oddać Jej
i złożyć u stóp Jej serce swe 


I pomyśleć - jak dawno temu temu ja byłam młoda ...
eeech - tak bym zjadła garnuszek zupy z gwiazdami


WRÓCIŁAM TU NA CHWILĘ DO WSPOMNIEŃ
dlaczego akurat tych z pielgrzymek ? Na Światowych Dniach Młodzieży z Janem Pawłem II, w Częstochowie, też byłam. To dla mnie są zdarzenia "bliskoznaczne" wróciłam  akurat do pielgrzymek, bo tylko pielgrzymki mogę zdjęciami udokumentować. Na ŚDM byłam tylko kilka godzin, z przejęcia jakoś nikt wtedy nie zabrał ze sobą aparatu.


*

DZISIAJ

Dzisiaj swoista PIELGRZYMKA. Młodzi z całego świata właśnie docierają do bazy, na ostatni przystanek. Dzisiaj nie ma problemu z jedzeniem, nie na problemu z ubraniem. Nikt nikogo tak nie śledzi, nie donosi, gdzie trzeba. Za uczestnictwo nie płaci się stanowiskiem, ani karierą. Wszystko jest bardziej dograne, usprawnione. Jest telewizja i wspaniałe cyfrowe fotografie, społecznościowe media. Czy jest łatwiej ? nie wiem.  Trzeba przecież siebie pokonać, własną słabość. Jest inaczej ale sens i cel pozostał ten sam.

Macham do Młodych ! jak nas, na naszych drogach, czeka was  upał, spiekota,"ani cienia bożego" ulewy, burze, błoto, ale co tam, wiem, że czekacie na coś bardzo szczególnego i mam nadzieję, jak kiedyś my, tak teraz wy się doczekacie ...

*

Czasem spotykam moich, czyli znajomych z tamtych, pielgrzymkowych dróg. O, choćby tu na blogu, spotkałam Tomasza i wcale nie wydaje mi się dziwne , że zrozumieliśmy się od razu, że nawet poglądy na życie, współczesny świat, na na politykę mamy podobne. Buszując po fejsie natknęłam się na dwóch moich pielgrzymkowych nauczycieli.  Obydwu pamiętam z trasy. Miło było spotkać teraz Profesora Wiszniewskiego i ojca Ludwika Wiśniewskiego.






 Przytoczę fragment:

"To jak pan wyobraża sobie kształcenie patriotyczne?

- Uważam, że kształcenie obywatela na patriotę jest niepotrzebne. Bo patriotyzmu nie można nauczyć kogoś na pamięć, tylko trzeba go doświadczać na przykładach w życiu codziennym. Dla mnie wzorem dobrego człowieka i patrioty jest ojciec Ludwik Wiśniewski, który nie tylko wzywał do patriotyzmu, ale dawał jego przykłady. Kiedy w 1981 roku zomowcy rozbili nasz strajk okupacyjny w gmachu głównym Politechniki poszedłem o 4 rano do budynku D1. Wszedłem do sali, gdzie trwał wiec strajkowy i zobaczyłem piękną, biało-czarną sutannę ojca Ludwika. On pokazywał patriotyzm swoim życiem.
Jestem dumny, że Politechnika Wrocławska zapisała w historii bardzo ładną kartę niepodległościową począwszy od wielkiej demonstracji w październiku 1956 roku".





Mój świat, niegdyś moja Alma Mater i jej niegdysiejszy rektor, kandydat na premiera, minister nauki, brat Andrzej, jak się do niego zwracaliśmy na trasie. Na pytanie, czy w rektoracie można tak samo, odpowiadał z uśmiechem - kto się odważy, proszę bardzo. Żałowałam, że wcześniej studia skończyłam, ja bym tam się odważyła.



.
A to ojciec Wiśniewski, nasz brat Ludwik, duszpasterz akademicki, w PRL działacz opozycyjny, głęboki myśliciel, wychowawca młodych mojego pokolenia, według niejakiego Terlikowskiego "twórca sekty".



to nie historia, to koniec 2015 roku


Dzisiaj obaj są drugiego sortu, jak Tomek, czy ja. Dziwny jest ten świat.
Pamiętam ich nauki o wierze, o solidarności, o uczciwości i o wolności ...
zostało mi do dzisiaj i to całkiem na serio.


*



                        z przyjemnością polecam Malina M *                          
strona liiil  

O ŻESZ TY

$
0
0

!!!


.
weźże, siedźże spokojnie !
jeszcze chwileczkę – pstryk !!!
fruuuu i uleciało ...


.
ale znowu siadło
i nawet ustawiło się profilem – pstryk !!!
kosmate jakieś, takie, to szczęście.


.
O motyla noga ! ależ jesteś piękne na tej koniczynie !
a może to nie koniczyna ? chwilo trwaj – pstryk !!!
fruuuu i uleciało ...



.
Tylko nie kwiatek ! tylko nie biały kwiatek !!! no i rozmyło się.
Trzy szczęścia prawie chwyciłam za nogi, ale fruuuu i uleciały ...
Czwartego szczęścia poszukałam przy samej ziemi.



.
Kto znajdzie czterolistną koniczynkę – jest jego !
Ale uprasza się nie deptać szczęścia.




CzasamI tak krótko trwa …
na mgnienie obiektywu


*


                        z przyjemnością polecam Malina M *                          


strona liiil  .
 

Z OSTATNIEJ CHWILI

$
0
0

???




AUTOPORTRET
bez pierogów








.
z której strony by nie patrzeć
nie zdążę


*


                        z przyjemnością polecam Malina M *                          


WPUSZCZONY W MALINY

$
0
0




czyli wywiad ze mną
A CO ?!


Wirtualna ze mnie małpa ? na to wychodzi, ale pomijając małpy opublikuję tu sobie wywiad, który swego czasu przeprowadził ze mną (tu aż pękam z dumy !!) nasz sympatyczny blogowy kolega Klaterek, czyli Art Klater, czyli Andrzej Skupiński, dziennikarz, aktor, satyryk. Literat  znakomity, literacką profesję, słowami Naruszewicza, tak oto malujący :

      "Ostatnie-to rzemiosło, co prócz sławy kęsa,
Nic nie daje autorom ni chleba, ni mięsa
      I żyć każe sposobem prawdziwie uczonem:
       Wodę łykać, a wiatrem żyć z chamaleonem."




.
warto tam bywać !

*


WYWIAD


Sądzę, że obecny tu Szanowny Komentariat da się wpuścić w maliny, tak jak to szczęśliwie zdarzyło się staremu Klaterowi. Zatem do adremu: 

1. Mój nick Art Klater to fonetyczny zapis angielskiego wyrażenia „art clutter”, co można przetłumaczyć jako „artystyczny rozgardiasz” Jaka jest geneza Twego – Malina M.?

Z moim nickiem sprawa nie jest tak prosta. Miałam aż trzy różne nicki. Pierwszy nick, jakim posługiwałam się na forach i blogach, to – "wstrętny liberał" .Taki prowokacyjnie przekorny nick. To były czasy, kiedy zaczynały wykluwać się terminy: "prawdziwy Polak", "prawdziwy katolik". A ja to niby kto?!

Pierwszy blog, na który w życiu trafiłam, to był blog Lecha Wałęsy, Nie miałam pojęcia na czym blogowanie polega, naciskałam linki osób, które tam mądrze komentowały i tak trafiłam na blogi Tomasza i Krystyny, jak się potem okazało, dwójki polonistów. To oni namówili mnie na założenie własnego bloga, zaprotestowali jednak stanowczo przeciwko wstrętnemu liberałowi, Tomasz nadał mi nick Miła Liberałka a Krystyna nick Biruta, z połączenia tych dwóch stworzyłam sobie nick Biruta M Liberałka i pod tym nickiem pisałam kilka lat.

Miałam blog w Onecie. To był taki trochę nietypowy blog, refleksje na temat życia pisane przez pryzmat historii fiołkowej świnki Violuni (emoticon) i świerszcza Waldemara.




Na tym blogu nie poruszałam tematów politycznych. Pewnego razu trafiła do mnie miła starsza Pani, starsza o kilka lat od mojej Mamy. Zaprzyjaźniłam się z Panią, bo mam sentyment do starszych ludzi. I pewnie do dziś byłabym Liberałką, gdyby Pani owa nie trafiła na polityczny blog mojej koleżanki. Wtedy zaczęła się jazda. Pani wyczytała tam, że lubię Premiera Tuska. Epitety na temat mojej inteligencji to mały pikuś, Pani zaczęła mi pisać, że ją obrażam takimi wpisami, że lubiąc premiera pluję ma jej przeszłość powstańczą , każda moja, nawet najdrobniejsza, wzmianka o PO doprowadzała Panią do pasji.

Przestraszyłam się. Nerwy w tym wieku to zabójca a czy ja nie mam dość własnych kłopotów, żeby brać na sumienie starszą osobę. Powoli przestałam pisać u siebie. Komentowania politycznego, na znajomych blogach, nie potrafiłam sobie jednak odmówić. Zmieniłam więc nick i zaczęłam świadomie robić błędy ortograficzne. Żeby trudniej było mnie rozpoznać wybrałam sobie najbardziej badziewiasty nick, jaki mi przyszedł do głowy czyli Malina a że Malin w blogosferze jak psów to dodałam sobie, do tego tortu, jeszcze dwie wisienki, czyli M i gwiazdkę - tak powstała Malina M*. Żeby uwiarygodnić postać po pewnym czasie stworzyłam nowy blog. Tytuł sam mi się narzucił - „w malinach” Blog miał być prowizorką. A że na świecie nic trwalszego od prowizorek to przyzwyczaiłam się i do nowego miejsca, i do nieszczęsnej Maliny . Po dłuższym czasie, jak już Pani zapomniała o moim istnieniu, przyznałam się wszystkim znajomym do mistyfikacji. Na blogach jestem więc teraz i Maliną i Hanią (to zdrobnienie od Anny, czyli od mojego prawdziwego imienia). Nawet, muszę przyznać, Malinę polubiłam.



 .
2. Wiele osób, niezależnie od wieku, stwierdza: polityka mnie nie interesuje. Jak ty ustawiasz się do polityki jako społecznej aktywności?

Polityka to jest coś, co mnie pasjonuje i wciąga już od dosyć dawna. Jestem, jak na kobietę, bardzo rozpolitykowana. Dyskutuję na forach i na fejsie, ale bezpośrednio nie biorę udziału w politycznej działalności. Uważam, że politykę musi się uprawiać z pasją, a co za tym idzie trzeba się jej poświęcić.

Mam ważniejsze pasje, mój zawód pochłania mi wiele czasu i zapału a na dodatek jestem bardzo przywiązana do życia rodzinnego, właściwie to ono jest dla mnie najważniejsze. Nie da się pogodzić trzech rzeczy. Pogodzenie dwóch jest już rzeczą trudną a nie chcę, będąc do wszystkiego, być do niczego. Moja polityczna działalność ogranicza się tylko do pisania na politycznym blogu krótkich satyrycznych tekstów, ilustrowanych politycznym fotomontażem .



.
Te fotomontaże to mój konik, przypadkowo, robiąc plakat, spróbowałam zmontować coś sobie. Teraz bawi mnie kombinowanie osób, miejsc i sytuacji i dobieranie do tego odpowiednich słów. Te moje polityczne fotomontaże, puszczone w wirtualny obieg, żyją swoim życiem. To mój wkład w politykę. Myślę, że żart i śmiech to mocna broń, zwłaszcza teraz, kiedy wszelkie granice słowne zostały przekroczone. Potwarz, obelga i oszczerstwo nie robią wrażenia, ale wyśmianie chyba jeszcze tak, myślę, że im delikatniejsze tym działa mocniej. Ale może się mylę.


3. Jakie są twoje ulubione beletrystyczne lektury?

Ma być zgodnie z prawdą więc odpowiem bez owijania w modne, bawełniane ciuszki : książki do których często wracam i o których myślę w najdziwniejszych sytuacjach życiowych to: „Ania z Zielonego Wzgórza”, „Mały Książę”, "Trylogia" Henryka Sienkiewicza, to te dobrze znane, z mniej znanych to „Rapsodia Świdnicka” Władysława Jana Grabskiego i przejmująca powieść Denise Legrix, „Taka się urodziłam”. Do tej książki wracam w często, pomaga mi wziąć się w garść i bez marudzenia pójść do przodu. Uwielbiam też kryminały Agathy Christie i Joanny Chmielewskiej. A poza tym, to ja jestem pies na poezję. Mistrz Gałczyński z jednej strony a Roman Brandstaetter z drugiej. O całym środku nie powiem, bo opowieści nie skończę.




4. Czy Twoje wykształcenie i wykonywany zawód rozwijają bezpośrednio Twój niewątpliwy literacki talent?

Talent to zbyt wielkie słowo, prędzej zamiłowanie do pisania. Od małego uwielbiałam czytać, biegałam do biblioteki i znosiłam do domu, co się dało. Rodzice trochę studzili ten mój dziki zapał, bo oczy mam bardzo kiepskie … ale od czego spryt, latarka i kołdra.

W szkole nie wybrałam jednak klasy humanistycznej, poszłam do matematyczno-fizycznej, bo to matematyka była dla mnie królową nauk, zresztą jest do dzisiaj. Teoretycznie powinnam nabawić się rozdwojenia jaźni latając z kółka matematycznego, na kółko polonistyczne, zahaczając po drodze o scenę i szkolny kabaret. Chciałam zostać reżyserem teatralnym ale doszłam do wniosku, że z czym do gościa, szans nie mam. Jedynym zawodem, jaki wtedy, według mnie, łączył przedmiot humanistyczny ze ścisłym, czyli polski z matematyką, to była architektura, a że rysować i fantazjować lubiłam od dziecka to zostałam architektem. Potem jeszcze trafiła się okazja urywania z pracy, kosztem wyjazdów na uczelnię, więc dorobiłam sobie podyplomowe studium z konserwacji zabytków.




Zafascynowanie architekturą, a zwłaszcza zabytkami, przyszło dopiero kilka lat po studiach, kiedy zaczęłam samodzielnie projektować. Czy ten zawód rozwija moje zamiłowanie do pisania ? TAK - po trzykroć TAK.. Po pierwsze zabytki, zwłaszcza obcowanie ze z ludźmi, którzy konserwacją się zajmują. To zwykle pasjonaci o ogromnej wiedzy. Wyobraźcie sobie jak, współpracując ze swoim dawnym profesorem, chodzę po gotyckich piwnicach a on opowiada, opowiada, opowiada pięknym językiem. Dotykam wilgotnej, wapiennej zaprawy i widzę to, o czym mówi. Widzę ręce, które wyrabiają wielkie gotyckie, porowate cegły, widzę dłuto, które delikatnie wchodzi w kamień.



.
Architekci często myślą obrazami a potem te obrazy opisują, z czasem coraz łatwiej dobrać słowa a wtedy „odpowiednie dać rzeczy słowo” sprawia przyjemność. Kiedy pracuję nad obiektem zabytkowym zaczynam od źródeł, czyli od historii. W archiwach, u Konserwatora Zabytków, można trafić na perełki. Po drodze wyczytuję więc i odnajduję niewiarygodne materiały, które aż proszą się o opisanie. Tak sobie czasem myślę, że taka, na przykład, mumia kota, umieszczona w suficie, nad łożem pani hrabiny, godna jest opisania. Czasem myślę sobie, że tyle ciekawych rzeczy w czasie projektowania odkryło się w zabytkach, że warto komuś o tym opowiedzieć, szkoda, żeby tak w niebyt pofrunęło. Warto zainteresować ale do tego nie wystarczy zwykłe podanie faktu więc staram się wprowadzić trochę humoru. Żeby ożywić nudne wywody , muszę też kombinować określenia, którymi da się obrazowo zastąpić określenia fachowe, usiłuję, za pomocą słów, obrazek techniczny, wektorowy, zamienić w plastyczną fotografię. Czasem może się udaje. To by było po pierwsze. Po drugie, to oprócz ratowania zabytków, tworzę projekty nowych, własnych obiektów, a przy tych projektach nie tylko rysuję i liczę, również piszę i to sporo. Opis techniczny liczy zwykle dwadzieścia do trzydziestu stron. Jest pisany językiem suchym, technicznym, bardzo precyzyjnym, ale jedna strona opisu jest odmienna. Jeden z punktów nosi tytuł „opis rozwiązania projektowego” przekładając na normalny język – „co poeta miał na myśli” W tym punkcie to muszę rozwinąć wszystkie swoje umiejętności pisania, żeby przekonać do rozwiązania, muszę często karkołomne słowne figury wyczyniać, żeby pogodzić rzeczy teoretycznie nie do pogodzenia, muszę tak opisać swoje „dzieło” by konserwator zabytków nie dostał zawału, pożarnik nie miał ochoty mnie zamordować a inspektor sanitarny, na wstępie, nie wyrzucił projektu do kosza i żeby wszyscy jakoś dali się przekonać do wzajemnych ustępstw.



.
Uwierzcie – takie słowne lawirowanie i kombinowanie rozwija zmysł „pisarski” i z czasem „lanie wody” staje się coraz łatwiejsze. I jeszcze coś – mój zawód wymaga umiejętności sprzedania własnych koncepcji, bez tego nie da się w tym zawodzie istnieć. Pomijam przetargi, ale konkursu bez słownego roztaczania własnych wizji wygrać się nie da, innymi słowy bez „wprawek literackich” cieniutko by było.




.
I wreszcie po trzecie – mój zawód wymaga umiejętności fotografowania. Robiąc zdjęcia techniczne czasem łapię w obiektywie jakiś moment, który mnie zachwyci , potem mój zachwyt ubieram w słowa. Ja jestem wzrokowcem często myślę obrazami, moje notki zwykle są komentarzem do fotografii, rzadziej zdjęcia bywają ilustracją tekstu.


5. Czym jest dla Ciebie blogowanie (np. pasją,, odmianą życia towarzyskiego, po prostu zabawą itp.) i czego oczekujesz od swych komentatorów?

Blogowanie to, z jednej strony, odskocznia od pracy i codzienności, przeniesienie w inny świat. Kiedy tak sobie popracuję nad opisem technicznym do projektu, jak w głowie zalęgną się dziesiątki terminów technicznych, jak zmęczy mnie uważanie na każde słowo i oglądanie go dziesięć razy, ze wszystkich stron, to mam ochotę wejść na blog i fruuuuuuu - odfrunąć w abstrakcję albo napisać wierszyk o pijanym płocie, albo zamyślić się nad poetyckim zdjęciem.

Z drugiej strony - blog to świat, w którym spotykam przyjaciół, takie dopełnienie przyjaźni z realnego świata. Cieszy mnie poznawanie ciekawych ludzi, zaglądanie do ich świata przez dziurkę od klucza. Czasem przyjaźń idzie dalej i sobie pomagamy. To jasna strona wirtualnego świata.



wirtualnie wiruję z Tomkiem


Poza tym – lubię zabawę słowem. Lubię też opowiadać o swojej pasji i do świata zabytków przyciągać, najbardziej opornych i najmniej do staroci przekonanych.

A czego oczekuję od odwiedzających? Że się uśmiechną, kiedy piszę żartem, że przystaną na moment nad refleksją i podzielą się swoją myślą, że napiszą, co myślą o tematach kontrowersyjnych, pokłócą się ze mną, nawet, że mi nawtykają od naiwnych pensjonarek ale nie przejdą obojętnie. Jeśli to, co piszę jest obojętne to jaki sens pisania? Nie oczekuję, w żadnym wypadku, potakiwania ani zgadzania się. Świat jest ciekawy jak oglądamy z lotu ptaka i z żabiej perspektywy. Jest jeszcze ciekawszy kiedy te perspektywy się nakładają, wtedy patrzenie wprost staje się chyba i łatwiejsze i bardziej prawdziwe. Nie obrażam się za krytykę chociaż, przyznaję, jak lwica walczę o swoje. Nie wzruszają mnie wyznania typu „ty POwska mendo, żebyś zdechła” ale dotykają drwiny z wiary. Chociaż czasami jadę po bandzie, zwłaszcza w polityce, to nigdy nie robię pewnych rzeczy – nie drwię z wiary, nadziei i miłości ani z braku wiary, braku nadziei czy braku miłości.

.




Dziękuję Klaterku



*


                        z przyjemnością polecam Malina M *                          


strona liiil  

ŻARTEM

$
0
0

O POWAŻNYCH SPRAWACH


zabytki z zasady, z natury rzeczy i z ustawy dzielą się na dwie kategorie : zabytki nieruchome i zabytki ruchome. Od konserwacji tych pierwszych po części jestem ja, te drugie wymagają już dużo większej wiedzy, talentu i doświadczenia w tej materii. I oczywiście odpowiedniego wykształcenia.




Co z takim nadgryzionym cudem zrobić ?
Na początek napisać mu program.


Co takiego robię z nadgryzionym gzymsem, tynkami, cegłami, kamiennym cokołem, obramieniami okien, portalami, sztukateriami ? Ano - piszę im programy konserwatorskie, opierając się na badaniach prawdziwych konserwatorów. To na tyle, bo już  rzeźby, obrazu, polichromii, fresków czy sgrafitta  nie dotykam !!! Gdzież bym tam śmiała !!! dopiero  by mi konserwator kota pogonił ! To już jest wyższa szkoła jazdy. Od tego są wykształceni specjaliści, czyli konserwatorzy dzieł sztuki.




Podziwiam ich talent i umiejętności, a gdzie mogę, tam wsadzam swój nos i podglądam ich pracę. Ciągle się uczę, a im więcej się uczę, tym bardziej zdaję sobie sprawę jak jeszcze mało w tej dziedzinie wiem. Architekt, z zasady i z natury rzeczy, jest od czegoś innego, zabytki to tylko maleńka cząstka jego pracy - ale za to cząstka jakże fascynująca i smakowita.

Dzisiaj chciałabym wam przybliżyć, jak wygląda taki mój program.
Ot, choćby najprostszy, czyli ujęte w punktach czynności :

1 - oczyszczenie z wierzchnich, wtórnych nawarstwień i zabrudzeń:
wodą, parą wodną, doczyszczanie dłutami i skalpelami
2 - odsolenie - czyli swobodna migracja (przepływ) soli do nasączonych okładów z  ligniny i pulpy celulozowej
3 - wzmocnienie - aplikacja odpowiedniego środka
4 - uzupełnienie ubytków: elementami o zbliżonej strukturze, flekami, kitami i masą restauratorską  powstał ze zmieszania żywicy z odpowiednio mielonymi pyłami kamiennymi czy ceglanymi)
5 - konsolidacja i wzmocnienie środkiem hydrofilnym- środek specjalistyczny (nie będę epatowała obcojęzycznymi nazwami)
6 - impregnacja i hydrofobizacja - inny środek specjalistyczny 
7 - zabezpieczenie - ewentualny dodatkowy środek specjalistyczny


Nudne techniczne określenia. Konia z rzędem temu, kto doczytał dalej niż drugi punkt. Ale już sam proces konserwacji taki całkiem nudny nie jest. A najciekawsze dzieje się potem, kiedy konserwator wciela program w rzeczywistość i dzieją się prawdziwe cuda.

Myślałam, myślałam, jak tu mniej technicznie ująć problem i w wyniku tego myślenia opracowałam sobie własny, obrazowy program konserwatorski, zgodnie ze sztuką, jaką sztuką?  no mniejsza o sztukę ...






.
JAK ODRESTAUROWAĆ TEŚCIOWĄ
choćby taką, jak ja (patrz fot. wyżej)


Za wzór posłużył mi prawdziwy program konserwacji piaskowca, jednego z najpiękniejszych i najszlachetniejszych kamieni. Może nie każdy to piękno dostrzega ale zapewniam, ono jest, najprawdziwsze z prawdziwych. Podobnie zresztą jak dobro teściowych (tu mówię całkiem serio).


PROGRAM

W celu restauracji naszego skarbu
postępujemy według poniższych punktów :

1 - oczyszczenie z wierzchnich, wtórnych nawarstwień i zabrudzeń :
delikatnie, ale stanowczo, odrzucamy wszelkie stereotypy: o starym rowerze, pudle, czy trzaskaniu drzwiami
nooo - już nasza teściowa trochę inaczej wygląda

2 - odsolenie :
tu problem dość skomplikowany, ale w skrócie powiem - odsuwamy z pola widzenia teściowej wszystkie czynniki, które mogą być solą w jej oku: śliczne koleżanki, przystojnych kolegów, kumpli od piweczka, czy psiapsiółki od ploteczek

3 - wzmocnienie :
najlepiej wzmocnimy teściową okazując bezprzykładną cześć i uwielbienie jej latorośli, tylko bez przesady z tym środkiem, aplikacja raz w tygodniu wystarczy

4 - uzupełnienie ubytków:
ubytek pozytywnych uczuć teściowej względem "naszej osoby" uzupełniamy podlizywaniem się na sposób klasyczny : nie szczędzimy miłych słówek, komplementów, zapewnień o naszym zachwycie na widok nowej fryzury, czy spezialite della meison, serwowanego nam przy okazji każdej wizyty

5 - konsolidacja i wzmocnienie środkiem hydrofilnym:
najlepszym środkiem hydrofilnym, przenikającym w głąb serca i mózgu naszej teściowej, jednocześnie konsolidującym jej uczucia z naszym poczuciem rzeczywistości, są nasze łzy i skruszona mina.

6 - impregnacja i hydrofobizacja
koniecznie musimy zaimpregnować naszą teściową na wszystkie prawdziwe i nieprawdziwe historie na nasz temat, opowiadane przez "życzliwych"środkiem dobrze impregnującym, a jednocześnie dodającym blasku podejrzliwym oczom naszej teściowej, jest cotygodniowa lampka wina wypita w jej towarzystwie, a jeszcze lepiej trzy lampki, specyfik ten podnosi wskaźnik optymizmu i eliminuje wszelkie "fobizacje"

7 - zabezpieczenie
tym razem my zabezpieczamy się przed zbytnim wpływem teściowej, każdy robi to w sposób indywidualny, dostosowany do własnej osobowości, oraz wytrzymałości psychicznej naszej teściowej, uważamy by nie przekroczyć stanów granicznych i dopuszczalnych naprężeń.

8 - odbiór końcowy
cmok w policzek, maślane oczy i wręczenie kwiatka wyżej wymienionej

      

element po konserwacji


Nasz skarb jest w pełni odrestaurowany
i cieszmy się nim bo to skarb prawdziwy
mówi to wam specjalistka, z przymrużeniem oka,
od konserwacji i restauracji i takich tam ...

*

Tyle żartem o zabytkach nieruchomych, o konserwacji ruchomych opowiem następnym razem, udało mi się podejrzeć bardzo ciekawą konserwatorską "robótkę"

* Bardziej "dociekliwym" zostawiam definicje zabytków:

ZABYTKI NIERUCHOME  - zabytkowe nieruchomości, ich części albo zespoły, czyli budynki, budowle i konstrukcje trwale powiązane z gruntem, ale też parki, układy urbanistyczne, krajobrazy kulturowe, miejsca upamiętnienia, czy zabytki archeologiczne. Tu dopowiem - nieruchome zabytki archeologiczne (stanowiska archeologiczne) to podziemne albo podwodne relikty, składające się z układu warstw ziemnych oraz powiązanych tymi warstwami  przedmiotów i innych śladów. Nieruchomy zabytek archeologiczny to takie miejsce, w którym wzajemny układ reliktów obecności człowieka niesie więcej informacji o przeszłości, niż sam relikt, bez kontekstu.

ZABYTKI NIERUCHOME -  rzeczy ruchome, przedmioty, części przedmiotów lub zespoły rzeczy ruchomych, do tego ruchome zabytki archeologiczne, czyli przedmioty i ruchome relikty, które są częścią nieruchomego zabytku archeologicznego obecnie lub były nimi w przeszłości, również przedmioty, które zostały usunięte z nawarstwień stanowiska przez erozję, orkę albo wykopaliska archeologiczne.


Zapraszam na ciąg dalszy,
który nastąpi wkrótce.


*


                        z przyjemnością polecam Malina M *                          


strona liiil  

CZARNA MAGIA

$
0
0




Czarne chmury, ciemne tumany, a ja, jak to dziecko we mgle ...
tak pomyślałam sobie, kiedy pierwszy raz przeczytałam opracowanie konserwatorskie. Dotyczyło rzeźby. Z obrazami było jeszcze gorzej ! Co czwarte zdanie mina , kompletnie nie wiedziałam o czym mowa. Terminy dla mnie jak z księżyca.

Ale czas płynął, czarna magia nabierała kolorów, mgła coraz częściej opadała, a na jej miejsce pojawiał się podziw. Podziw dla ludzi, którzy umysłem, sercem i rękami dokonują cudów. Bo dla mnie to jak cuda. No popatrzcie tylko sami. Niewiarygodne, a jednak prawdziwe !!! Zdjęcia oczywiście nie są moje, zeskanowałam je sobie z konserwatorskiego opracowania. Chciałam, żebyście się też zachwycili. Szkoda, żeby takie "dowody" tylko spały w szufladzie. Patrzymy na odrestaurowany obraz i niby nic takiego nie widzimy, obraz, jak obraz, ale tylko do chwili, gdy zobaczymy jaki był jeszcze do niedawna.


DROGA KRZYŻOWA



STACJA TRZECIA

Oglądałam ten obraz wiele razy, wisiał na ścianie kościoła i prawie tam straszył. Właściwie to nic już na nim widać nie było. Że to stacja Drogi Krzyżowej można było wydedukować tylko z tego, że wisi między innymi obrazami, mniej zniszczonymi, inaczej ciężko by było. Na zdjęciu, przy dodaniu kontrastu, jeszcze coś prześwituje, ale w naturze - mgła.

Dociekliwa jestem z natury, ale w tym przypadku z dociekania wyszło mi tylko niezbicie, że Poirot ze mnie żaden, nie mówiąc już o Pannie Marple. Patrzyłam na biedaka i zastanawiałam się: co takiego mu się przydarzyło? mniejsza o dziury, ale dlaczego biedak tak wyblakł ? dlaczego te kolory "zdechły" całkowicie ? przecież w kościele nie ma aż tak mocnego światła, przecież stare farby są trwałe ? Niestety, bez wiedzy dedukcja prowadzi na manowce. Nic mylniejszego, niż to, do czego doszłam. Kolory wcale nie "zdechły". Pokazały się w całej krasie po konserwacji.




Możliwe ???
Możliwe.

Zdjęcia wyżej robione są "in situ" czyli na miejscu, w kościele, tam gdzie obraz wisiał przed i wisi po konserwacji. A teraz pokażę zdjęcia, robione w pracowni konserwatorskiej, po wyjęciu obrazu z ramy. Żeby lepiej można było porównać wykadrowałam zdjęcia. To, co oglądamy to jest dokładnie ten sam fragment obrazu. Przed i po.



 *



Wystarczyło , że zaczęłam czytać opracowanie i od razu mi się rozjaśniło. Już wiedziałam, co biedakowi się przytrafiło. Mikroorganizmy !!! Farby nie padły, po prostu pokrył je biały nalot, w dodatku żywy. Pewnie dobrze tym organizmom było, skoro tak się mnożyły. Popatrzcie teraz na obraz przed konserwacją. Warstwa malarska jest tu zupełnie nieczytelna, w całości zasłonięta białawym nalotem mikroorganizmów. A jeszcze te rozdarcia i ubytki płótna podobrazia - koszmar !


KILKA SŁÓW O TYM
JAK KONSERWUJE SIĘ
OBRAZY 


No to ruszamy z pokazaniem żmudnego i skomplikowanego procesu konserwacji. Na początek małe wyjaśnienie - obraz nie ma, jak to sobie myślałam, przodu i tyłu. Hhmm - wiedziałam, że moneta, czy medal, ma awers i rewers, z tego opracowania dowiedziałam się, że obraz ma
LICO i ODWROCIE. Dowiedziałam się też, że jest warstwa malarska i podobrazie. Warto czasem cię czasem dowiedzieć. Po co ? no po to, żeby wiedzieć.


BADANIE

Najpierw konserwator, zajmujący się obrazem, wykonuje tak zwaną kwerendę, czyli poszukuje wszelkich możliwych danych, ze wszelkich możliwych źródeł i określa wszelkie możliwe do określenia rzeczy: wiek obrazu, autora, warsztat i na koniec koleje losu obrazu, od powstania to teraz. O naszym obrazie wiadomo z badań, że jest późnobarokowy, powstał w osiemnastym wieku, najprawdopodobniej w warsztacie śląskim. Nie jest wiadome w jakich okolicznościach pojawił się w kościele. Nie jest też znany autor. W przeszłości obraz był już konserwowany. Efektem tej konserwacji było powleczenie odwrocia warstwą minii.

Następnie wykonuje się dokładną inwentaryzację fotograficzną obrazu i ocenia jego stan techniczny. Ten obraz, jak widać, był w stanie tragicznym. Pokrywający go welon mikroorganizmów, zabrudzeń i zniszczony, „oślepły” werniks sprawiały, że malowidło było niewidoczne. Widoczne były za to zniszczenia warstw malarskich: przetarcia, ubytki, złuszczenia, przebarwienia i zaplamienia. Podziurawione, zdegradowane płótno nie pełniło już funkcji nośnej dla malowidła – rozrywało się pod własnym ciężarem, cała powierzchnia była pofalowana.

Potem następują badania stratygraficzne i chemiczne. Do badania pobiera się niewielkie próbki. W maleńkim skrawku obrazu niewiele widać gołym okiem. Grubość poszczególnych warstw malarskich mierzy się w dziesiątych i setnych częściach milimetra. Dlatego trzeba gagatki dać pod mikroskop. Dopiero w wielokrotnym powiększeniu można dokładnie poznać stratygrafię obrazu – czyli rozróżnić poszczególne warstwy malarskie. Dzięki temu możemy poznać materialną budowę obrazu. Nasz obraz ma kilka warstw technologicznych, tworzących dwie warstwy chronologiczne: 1* - oryginalną i 2* - wtórną.

Tak oto się te warstwy układają:
1*- Werniks nałożony w grubej warstwie
1*- Warstwa malarska oryginalna w technice olejnej, nakładana grubo
1*- Warstwa zaprawy oryginalna, podbarwiana na kolor brunatny
1*- Oryginalne płótno lniane. Grube, o gęstym splocie
2* - Warstwa minii (wtórna), nałożona na odwrocie

Potem to już do akcji przystępuje chemik i bada czym posługiwał się artysta, tworząc kolejne warstwy dzieła, co stosował do zagruntowania płótna, jakich farb używał do malowania, jakim werniksem zabezpieczył obraz przed niszczeniem. Niestety, nawet mikroskop niewiele czasami pomaga. W świetle widzialnym kolor jest, jaki jest. Nic tu się nie da wykombinować. W sukurs badającemu przychodzi więc technika, a dokładniej promienie UV. Okazuje się, że światło ultrafioletowe bardzo rozszerza zakres informacji o strukturze obrazu, nie tylko o warstwach malarskich, ale też o podkładach, klajstrach, werniksach. No i wszelkie utajone mikroorganizmy świecą się na pomarańczowo, jak wściekłe !


.
To jest właśnie fotografia wykonana w świetle UV. Widać tu jeszcze warstwę niedoczyszczonego werniksu. To stary werniks, w opracowaniu nazywa się go oślepłym werniksem.


PRACE WSTĘPNE

Pierwszą czynnością, którą wykonał przy tym obrazie konserwator, było zabezpieczenie wykruszeń warstwy malarskiej, wokół uszkodzeń płótna, przez podklejenie tak zwaną bibułką japońską. Potem nastąpił demontaż obrazów z ramiaków. Okazało się, że ramiaki niestety są wadliwe.


OCZYSZCZANIE

Kolejnym zabiegiem, który musi wykonać konserwator, jest czyszczenie obrazu. Trzeba było usunąć wszelkie zabrudzenia: kurz, tłuszcz, mikroorganizmy którymi pokryte jest malowidło. Oczywiście nie przy pomocy wody i mydła. Do tego jest cała gama środków chemicznych. Mieszaninę dobiera się do każdego dzieła indywidualnie. Inną do czyszczenia, inną do zdejmowania warstwy werniksu. Tu lico obrazu oczyszczone zostało z zabrudzeń, oślepłego werniksu i przemalowań za pomocą mieszaniny: etanol + aceton + octan etylu. Oczyszczanie przebiegało wieloetapowo, a powierzchnia była neutralizowana terpentyną. Trzeba było też jeszcze doczyszczać niektóre fragmenty innym, specjalistycznym preparatem. Jednocześnie z oczyszczaniem sklejano rozdarte płótno podobrazia.




Na zdjęciu usuwanie chemiczne mikroorganizmów i nalotów pleśni z powierzchni obrazu a przy okazji dezynfekcja. Fragment obrazu już pięknie odsłonięty. Na odwrocie obrazu, nie wiadomo dlaczego, znajdowała się minia i to gruba warstwa. Usuwanie tej warstwy za pomocą skalpela widać na pierwszym zdjęciu (na samej górze,w popielatej ramce).


PRASOWANIE, DUBLAŻ I KONSOLIDACJA

To zabiegi, którym poddawany jest oczyszczony obraz

dublaż - podklejanie
konsolidacja - scalania warstw, łuszczących się płatków farby

Te tajemnicze zabiegi przeprowadza się na tajemniczym próżniowym stole dublażowym. To specjalny stół, zbudowany ze stali kwasoodpornej. Stół ma wbudowane grzałki, bo procesy konserwatorskie wykonuje się w podwyższonej temperaturze. Substancje konsolidujące wprowadza się do obrazu pod zmniejszonym ciśnieniem, do tego służy pompa próżniowa. Nie zawsze konserwatorzy dzieł sztuki stosują takie same substancje, jakich używali dawni artyści. Czasem stosuje się taki historycznie uzasadniony dublaż na klajster (klej z wody i mąki). Jednak klajster nie zawsze jest możliwy, bo łatwo podlega atakom mikrobiologicznym. Przy zwiększonym zagrożeniu korzysta się więc z materiałów nowej generacji. W przypadku naszego obrazu wykonano dublaż na masę woskowo - żywiczną. Obraz układano na stole próżniowym, licem w dół. 



Fragment w trakcie konserwacji, po oczyszczeniu lica, sklejeniu rozdarć i uzupełnieniu ubytków płótna.


UZUPEŁNIANIE UBYTKÓW

Po impregnacji i prasowaniu obrazów na stole niskociśnieniowym można już uzupełnić ubytki zaprawy podbarwianym kitem emulsyjnym z dodatkiem pigmentów. Można też wkleić protezy płócienne i przystąpić do naprawy, oryginalnej substancji obrazu. Ubytki płócien na odwrociu uzupełnia się przez nałożenie warstwy masy papierowej, którą tworzy pulpa papierowa i odpowiednia zawiesina.


.
Obraz po oczyszczeniu, sklejeniu rozdarć i uzupełnieniu ubytków płótna.


KONSERWACJA ESTETYCZNA

Na koniec obrazy montuje się na prawidłowo wykonane blejtramy, nakłada werniks pośredni, uzupełnia warstwy malarskie odpowiednimi farbami olejnymi z domieszką terpentyny i werniksu. Trzeba tu mieć oko, rękę, wyjątkowe wyczucie koloru no i talent. Jeszcze tylko nałożenie ostatniej warstwy werniksu i ... koniec


FINIS CORONAT OPUS
MOŻEMY PODZIWIAĆ !


W całym tym procesie najbardziej tajemniczym określeniem była dla mnie: impregnacja na 3% klej króliczy. Przy najbliższej okazji dopytam konserwatora, co to zacz ten króliczy klej. I jeszcze dopytam co to oślepły werniks, już wolę nie dedukować. Jak się tego dowiem, to powiem.


NA KONIEC ZESTAWIŁAM:





.
Czarna magia ??? nie ! 
wiedza i talent.


*


                        z przyjemnością polecam Malina M *                          

strona liiil  

COŚ NA SMUTEK

$
0
0

COŚ 
NA SMUTECZEK


Kiedyś nazwałam go *kwitnąca jabłoń * …





Miał prześliczne kwiaty - wielkie i białe i maleńki zielony pączek. Kwitł dla mnie przez kilka tygodni, a potem kwiatki opadły, pozostał suchy badylek i cztery liście, smętnie zwisające jak krowie języki. Był taki beznadziejny, właściwie nadawał się na śmietnik. Ale szkoda mi było tej jabłonki, zawsze to coś żywego … i tak zamiast do kubła powędrował na okno, w ciemny kąt, za zasłonę. Stał tam spokojnie aż do mojego wyjazdu ca wakacje, a potem, razem z innymi powędrował na stół i został oddany pod opiekę mojemu Braciszkowi …

Po dwóch tygodniach odpoczywania na moje nieśmiałe pytanie – Wituuuś jak tam kwiatki ??? usłyszałam „o, jasny gwint ! ! !” Jak wróciłam po trzecim tygodniu przywiędłe kwiatki stały w bajorkach, za to na mnie czekała NIESPODZIANKA – moja jabłonka zakwitła … i to jak ! ! ! … aż osiemnaście cudownych kwiatów …






.
piękne i niesamowite …





.
Dlaczego wracam do tej historii sprzed lat ?
Czasem wydaje mi się, że jestem beznadziejna, że wszystko jest bez sensu, a moich bliskich spotykają same kataklizmy. Gdy im się coś dzieje wpadam w dziki popłoch. Nic, tylko czarne chmury, ciemne tumany, szara mgła, suchy badyl i liście, jak krowie języki ….

Ale zawsze przyjdzie to COŚ, jakiś drobiazg i życie znowu staje się piękne. Trzeba tylko złe przetrzymać, trzeba pokazać mu język, a wtedy złe odwróci się na pięcie i obrażone odejdzie w siną dal.

NA SMUTEK najlepiej pomaga przyjazny uśmiech …
Na brak optymizmu dobry jest optymizm przyjaciół, a na szare dni i brak perspektyw w mig poradzi taki mały i biały wesołek …




                             przywędrował sobie z internetu
                             i od razu zawojował moje serce …

        
           

a tego ja fotografowałam
też piękny … chociaż taki bardziej filozoficzny ...


*
Każdego z nas domowe kłopoty dopadają, osaczają, tłamszą, przyduszają i co tam jeszcze, ale kiedy w końcu dobrze się kończą, to - chwilo trwaj, niech żyje życie  !!! Mój bratanek ma uratowane oko ...

Obiecałam niedawno mojej koleżance, z klubu zdołowanych chałwianek, takiego małego, białego pocieszacza. Wprawdzie obiecałam już kilka dni temu ale biały jegomość dopiero dzisiaj tu przywędrował. Cóż - w końcu lepiej późno, niż wcale.


kici, kici, kici ... biały koleżko 
CZYŃ SWOJĄ POWINNOŚĆ


*


                       z przyjemnością polecam Malina M *                           


TAK SOBIE, O SOBIE

$
0
0

STRASZNIE DŁUGIE 
OPOWIADANIE

Zacznę od szkoły, a skończę hen, w malinach ...




zdjęcie z ogólniaka


Włosięta miałam wtedy krótkie i cieniutkie. Pewnego razu ciocia Kajka, siostra mojej babci, zabrała mnie w Warszawie do fotografa, Ubrałam się, w co tam miałam, cioteczka krytycznym wzrokiem mnie obrzuciła i westchnęła - w co ciebie ta Danusia ubiera, przynajmniej włosy sobie zrób, jak trzeba ... i dała mi swoją treskę. Treska, to w tamtych czasach, było coś rodem z księżyca. Z zachwytem sobie ten "ogon" dopięłam.

*

Ale do rzeczy. W podstawówce była z nas nierozłączna trójka - Andrzejek, Henio i ja. Wszędzie razem, jeden za wszystkich, wszyscy za jednego, przyjaźń aż po kres. Na koniec podstawówki postanowiliśmy - idziemy do ogólniaka. Do klasy matematyczno fizycznej. Poszliśmy.  Klasa trafiła nam się świetna, a jaki świetny Pan od matematyki !!! Pan zaimponował nam sposobem bycia, lekkim, ciętym, dowcipem i elegancją w każdym calu. To był prawdziwy rycerz w służbie Królowej Nauk. Nie muszę dodawać, że żeńska część patrzyła w niego, jak w obrazek. Jak tylko Pan "nastał" w naszej klasie od razu zebrał nas do kupki i postawił nam pytanie - co zamierzacie ? kto z was chce tylko zdać maturę, a kto iść dalej, na studia. Mieliśmy się dobrze zastanowić i dać mu za kilka dni odpowiedź . Klasa podzieliła się mniej więcej na połowę. Po decydującej rozmowie Pan oświadczył : w klasie są dwie tablice - ta od okna będzie dla uczniów na studia, ta od drzwi dla uczniów do matury. Jak patrzę wstecz to sobie myślę, że dzięki tej decyzji jestem architektem.

To nie był taki sobie niewiele znaczący podział. Na jednej tablicy pojawiały się zupełnie inne zadania, niż na tej drugiej. Zadania na naszej tablicy rozwiązywaliśmy do momentu osiągnięcia "teoretycznego" wyniku, wtedy następowała ze strony Pana komenda - "siad ! reszta to banalne rachunki" na drugiej tablicy oczywiście wartości liczbowe się podstawiało. W czasie lekcji, to pół biedy, ale w czasie klasówek !!! Pan postanowił wtłoczyć w nasze młode głowiny, że uczymy się nie dla stopnia, a dla siebie. Ech, my słyszeliśmy, że na piątkę to umie Pan Bóg, na czwórkę Pan Nauczyciel, a na trójeńkę my, jak się dobrze postaramy. Nooo fajnie, ale oni takich kryteriów nie mieli. To, co pojawiało się na ich tablicy było zgodne z programem i z tym, co w książce od matmy. To, co się pojawiało na naszej, to już była zupełnie inna broszka, daleko poza szkolny program.

Oczywiście w klasie pojawiły się natychmiast paradoksy, jeden uczeń za normalne zadanie, rozwiązane prawidłowo, dostawał lepszy stopień, niż inny uczeń za karkołomną matematyczną łamigłówkę, rozwiązaną z opuszczeniem drobiazgu po drodze. Gdy ktoś "do matury" zapomniał wpisać dziedziny, przy badaniu funkcji, to Pan obniżał trochę stopień, pouczał, że należy zawsze określać i dopiero w ostateczności słodkim głosem pytał - Iksińska, co to są za liczby ? cicho ... co to są za liczby? ... cicho (Iksińska nie wpadła na pomysł, że rzeczywiste) no, co to są za liczby Iksińska ??? siad ! dla ciebie wszystkie liczby są urojone !!! Z nami się tak nie patyczkował, jak zapomniałam o dziedzinie, to pomimo bardzo trudnego dowodu, prawidłowo przeprowadzonego - lufa !!! Dlaczego dwója ? przecież ja dobrze rozwiązałam. Dobrze ? a dla jakich to liczb dobrze? może zespolonych, co ??? nnnie, wiadomo, że dla rzeczywistych. Komu wiadomo ? tobie ? takie wiadomości, to psu na budę, dwója bez gadania. Tak to zapamiętywało się, na całe życie, że bez dziedziny D=R wszystko psu na budę i figa prawda. Tak to Pan od matematyki uczył nas precyzji. Oj,  ciężko nam się było przyzwyczaić, że stosował dwie różne skale, do oceny naszej wiedzy. Stopnie w naszej klasie były chyba najbardziej niesprawiedliwymi stopniami w szkole. Rady jednak nie było. Najgorzej mieliśmy z wytłumaczeniem tego rodzicom. Na szczęście w tych czasach, w takim przypadku, rodzice raczej nie wpadali do szkoły z dzikim krzykiem, że ich dzieci są psychicznie maltretowane, a kiedy dzieci słyszą - "otworzyć okna, orłów nie ma, nie wylecą " to są poniżane i szkoła wpędza je w kompleksy.  Pan Królową Nauk kochał. Różnymi sposobami do tej matematyki nas zachęcał. Kiedy Pan nadprogramowo zaczął wprowadzać nam całki i różniczki, a chłopaki jakoś tak nie za bardzo się przykładali, to w końcu im wypalił - no panowie, całka to w staropolskim języku dziewica, a wy do dziewic jak do jeża, nie wstyd wam? i co, wstyd było z tym jeżem, więc chłopaki się do całek zabrali ochoczo. Ja sobie na całe życie życie zapamiętałam jedną radę. Pewnego dnia Pan przystanął przy mojej ławce, popatrzył jak się nad zadaniem pastwię i powiedział: Anna - jak nie potrafisz prostą drogą, to przez krzaki, namęczysz się ale dojdziesz. I to jest moja maksyma w życiu zawodowym, zresztą nie tylko.

*

A dlaczego zawdzięczam matematykowi, że zostałam architektem ?.
Jestem z wyżu demograficznego, wtedy dostanie się na architekturę bez punktów za pochodzenie,  graniczyło z cudem. Zdecydowana w szkole to ja byłam "dziko". Raz chciałam być reżyserem, drugi raz chirurgiem, nie da się ukryć pokrewne profesje. Moi dwaj przyjaciele niezmiennie wybierali się na politechnikę. W ostatnim tygodniu, przed składaniem papierów, nagle mnie oświeciło i postanowiłam też pójść na politechniczne studia.  Najbardziej kochałam język polski i królową nauk, a że od zawsze lubiłam rysować, to połączyłam te elementy i wyszła mi architektura. Problem w tym, że ludzie zdający na architekturę, zwykle rok albo i dwa, uczyli się prywatnie rysunku. Ludzie w technikum budowlanym mieli taki przedmiot, jak geometria wykreślna, w ogólniaku tego nie było. Problem w tym, że egzamin z rysunku, to nie egzamin z malarstwa, elementy z geometrii wykreślnej i dobra "kreska", to podstawa.

Lubię ryzyko, więc zaryzykowałam. W razie klęski mogłam przecież zdawać na inny kierunek. Egzamin z rysunków odbywał się u nas dużo wcześniej, niż pozostałe egzaminy na politechnice. Nic dziwnego, to jest pierwszy przesiew. Kandydatów był tabun, chyba z dwanaście osób na miejsce. Kilka dni trwał egzamin. Prawdę powiedziawszy nie liczyłam na zdanie. Ludzie byli doskonale przygotowani. Jeden z tematów : narysuj z pamięci 4 dowolne zabytki. Pamięć i owszem, mam, ale narysować ???! Narysowałam - mgliście nieco i nieco wrażeniowo. Szczęka mi opadła jak zobaczyłam kolegę obok - rysował Bazylikę Świętego Piotra w Rzymie i to z detalami ! Z czym ja do gościa ! Jednak cud się zdarzył i wprawdzie w "stanach średnich", ale zdałam. Fruwałam z radości, światełko w tunelu zamigotało. Jeszcze wszystko przede mną ... Wiadomo, jeśli architekci czymś grzeszą, to zwykle nie jest to matematyka.

Nadszedł termin egzaminów z matematyki. Bałam się straszliwie. To był egzamin pisemno-ustny. Dostaliśmy zadania, po rozwiązaniu była część, przeznaczona na pytania teoretyczne. Ręce mi się trzęsły, zdenerwowana byłam do granic wytrzymałości. Zadania zostały rozdane, uffff - o niebo łatwiejsze, niż na zwykłej klasówce. No tak, może i były łatwiejsze, ale mnie wyleciał z głowy wzór, potrzebny akurat do rozwiązania pierwszego zadania. Pytać sąsiada nie miało sensu, bo tu walka o być, albo nie być. Pokombinować na brudno nie było szansy, bo kartki podpisane i "ściśle zarachowane". A w moim umyśle czarna otchłań, nic, zero, null, wzoru nie pamiętam i marne szanse, że aż tak zdenerwowana, sobie przypomnę. Przypomniałam sobie za to te krzaki. Ano, pani koleżanko, prosto nie da rady to trzeba w maliny, znaczy w krzaki ... Kłujące były. Kombinowałam, jak cztery konie pod górę, coś mi wyszło, ale pewności nie miałam, że to. Ryzyk, fizyk - założyłam, że dobrze wzór wyprowadziłam i zastosowałam go do zadania, pozostałe zadania były normalne. Skończyłam. Zaraz jednak "zaczęła mną targać" niepewność: a jak wzór nie tak ? W końcu doszłam do wniosku, że nie jestem w stanie niczego już wymyślić, a jak jeszcze posiedzę trochę nad tym, to nie będę w stanie na żadne teoretyczne pytanie odpowiedzieć.

Zamknęłam oczy i podniosłam rękę. Coś się pani stało ? zapytała "wysoka komisja". Już skończyłam, odpowiedziałam. Komisja lekko się zdziwiła - no to proszę bardzo. Podeszłam do stołu, rozłożyłam kartki z zadaniami. To proszę od pierwszego zadania, uśmiechnął się do mnie pan. No, pierwsze to właśnie było to pechowe. Nabrałam powietrza i zaczęłam: wyjaśniłam że "mi się zapomniało" a potem, po kolei, opowiadałam co, z czego, mi wynikało. Przebrnęłam przez ten wzór, komisja miała trochę dziwne miny, ale brnęłam dalej. Podałam końcowy wynik i mówię: teraz przechodzę do drugiego zadania, a komisja na to: jak to do drugiego? a to pierwsze ? Tu zrobiłam zdziwione oczęta, jak to pierwsze ? no proszę dalej, pierwsze, do końca, wyjaśniła Pani z komisji ... Tu mnie olśniło i wyparowałam: aaaa - do końca ! dalej to ja już nie robiłam, bo dalej to banalne rachunki ... Zrobiła się cisza. Tym razem komisja miała zdziwione oczęta - powiada pani: banalne rachunki ? No to my pani już podziękujemy ... !!! Zrobiłam się czerwona, jak ta piwonia, bąknęłam dziękuję, wyszłam na korytarz i dostałam histerii. I co ???? pod salą czekali Andrzejek i Henio. Zdałaś ??? - oblałam !!! ...... Ech, fajnie jest mieć prawdziwego przyjaciela, a jeszcze fajniej dwóch.



po egzaminie
we mgle


Zabrali mnie do domu, pocieszali jak mogli i obiecali, że rano przyjdą i pojedziemy znowu, tym razem zobaczyć wyniki. Nigdzie nie jadę ! Jedziesz, jedziesz ! Rano stawili się obaj i wytargali mnie z domu. Marudziłam jak ta durna, więc na pociąg nie zdążyliśmy, szczęściem był autobus, Pod dziekanatem zebrał się spory tłum, o 12 pani wywiesiła listę. Ja nie idę, znowu zaczęłam histeryzować. Poszedł kolega, wrócił za moment. I co ? jęknęłam. A zgadnij ?  A co mam zgadywać i tak wiem ...
No zgadnij ... ???? ... masz 5 !!!!
Nie uwierzyłam, drugi kolega popędził sprawdzić. Aaale była radość, cała nasza trójeczka z piątkami ! A nasz Pan od matematyki ? Kiedy mu opowiedzieliśmy, tylko się uśmiechnął - wiedziałem, że tak będzie ...

Jeśli ktoś myśli, że to koniec egzaminacyjnych perypetii, to nic mylniejszego. Matematyka na 5 bardzo mi pomogła przy raczej średnio zdanym rysunku. Ogłoszono listę osób, zakwalifikowanych do rozmowy z dziekanem . Hurrrrra - byłam na liście. Ubrałam się niczym pensjonarka, co u mnie w domu raczej trudne nie było i poszłam. Rozmowa wcale nie była taka straszna, jak się spodziewałam, musiałam powiedzieć dlaczego chcę być architektem, po czy dowiedziałam się, że jestem przyjęta na wydział. Wyznaczono mi praktyki studenckie na wrzesień. Wybiegłam na skrzydłach. Fruwałam, niczym ta gołębica, przez cały tydzień.

Po tygodniu spadłam na twarz - uczelnia z przykrością mnie informowała, że z powodu braku miejsc jednak się nie dostałam, mogę zdawać egzamin z fizyki na inny kierunek politechniczny. Lepiej nie mówić, w co wpadłam, ale rodzice i koledzy jakoś mnie do pionu postawili.  Niestety, z fizyki to ze mnie nie tylko orzeł, ale nawet kawka, nie była, o wzlatywaniu na wyżyny nie było co marzyć. Wiedziałam mniej więcej tyle, ile w książce, niestety, z akcentem na mniej, a do tego ja pisałam zadania domowe z polskiego koledze Heniowi, a kolega Heniu dawał mi zadania z fizyki. Wpadłam w popłoch, trzy dni ryliśmy jak dzięcioły. Chłopcy wybierali się od początku: jeden na elektronikę, drugi na chemię, więc mieli fizykę w jednym palcu, obaj robili, co mogli, żeby ze mną braki nadrobić. Przyszedł egzamin i ... sprawdziło się powiedzenie naszego Pana od matematyki "masz więcej szczęścia, niż rozumu" zadania mi podeszły, była optyka, dostałam całą czwórę. Uffff - cud. Przy średniej 4,5 miałam możliwość wyboru kierunku. Matuniuuu, jaka ja byłam durna ... wybrałam sobie romantyczny kierunek (???) czyli ochronę środowiska, czyli inżynierię sanitarną. Po raz drugi poszłam do dziekana na rozmowę, tym razem do "sanitarnego" dziekana. Weszłam, rozłożył moje papiery, popatrzył na mnie takim wzrokiem, jak na rozduszoną żabę i lodowato oświadczył - widzę pani była na architekturze, widzę ma pani 4,5 ja panią muszę przyjąć, nie mam wyboru, ale my tu baaaardzo nie lubimy artystów ! Koniec rozmowy. Ojjjj - koszmar.  I ja miałam pięć lat się tam mordować ?

Zrobiło mi się strasznie smutno, wyszłam z gmachu inżynierii i zniechęcona poczłapałam do "mojego" trochę sobie pomarzyć.  Architektura była na uboczu, przed budynkiem piękny staw ... usiałam sobie na ławce i z żalem patrzyłam na łabędzie ... eeech, życie. Przypadkiem na sąsiedniej ławce siedziało kilka osób, które pamiętałam z egzaminów. Dostałaś się ? Nieeeee, a wy ? Też nie, ale my właśnie piszemy odwołanie, wiesz jaka była afera ? Nie, skąd, nic nie wiem. Nastawiłam uszu, okazało się, że już po przyjęciach przyszła "z góry" dyrektywa, że wydział wygląda na zbyt elitarny, za mało ludzi z punktami za pochodzenie, należy wprowadzić korektę. No to wprowadzili. Jak się dowiedziałam, to też kurcgalopkiem napisałam odwołanie. Nadzieję miałam niewielką, ale okazało się, że prawie wszyscy przyjęci a potem wywaleni, odwołania napisali. Chryja się zrobiła niewąska ! Chcąc, nie chcąc, rektor stworzył dodatkową, czwartą grupę. Wróciłam więc na moją architekturę. Nota bene nasza grupa była potem najfajniejsza i najbardziej bojowa. To u nas kolega rysował świnki z dymkami "związek radziecki to ja" to z ćwiczeń w naszej grupie pani od nauk politycznych wypadała z sali czerwona, bo niezmiennie pytaliśmy o Katyń, to nasza grupa najczęściej maszerowała do dziekana, na dywanik, wprawdzie maszerowaliśmy, ale ... ale włos nam nigdy nie spadł z głowy, wykładowców i profesorów mieliśmy cudownych, wspaniałych, cały Lwów, a jaka kultura !!! chyba nas, niepokornych trochę lubili ?

*


Miałam skończyć w malinach, ale tak rozwlekłam szkołę, że maliny będą w przyszłej notce. Opowiem, jak to sobie przez te krzaki, nie posiadając odpowiedniego programu, na piechotę i domowym sposobem, kombinuję memy i różne "efekty specjalne " na użytek blogowy.



.
Ot, choćby taką jesienną impresję.
W rzeczywistości to bardzo jaskrawa fotografia


*



                        z nieśmiałością polecam Malina M *                          

strona liiil  

RUDA MORDA

$
0
0
że brzydko mówię ? mówić brzydko hadko,
gorzej, gdy pomówić przychodzi zbyt gładko ...
Nie o zwykłym mówieniu, będzie więc tyrada,
żeby sens wyłożyć, bajka mi się nada.



 BAJKA O KICI
NIECNOCIE


Nocą, "Pod Rudą Myszą", w karty koty grały.
Kot czarny, kot rudy, myszowaty i biały.




Czarny - ślepia kocie miał diabelsko rude.

*


Rudy - rudy włos miał, nos i uszy chude.

*


Biały - na białej mordce rudą dostał łatę.

*


A myszowaty ... myśli miewał myszowate.


*

Kot rudy spod króla wychodził, niecnota,
czarny kot grywał w piki, zbyt często na kota,
bez opamiętania kot biały blefował,
a myszowaty ? ... myszowaty tylko kombinował !


Kombinował niecnie, jak "tego" uszczypać,
jak mu piaskiem w tryby, lub soli dosypać,
jak to - wszem i wobec, sam będąc "bez winy"-
na talerz wyłożyć kocie "niecne czyny".


Czekał więc okazji, bo miał pomysł dziki,
jak tu szlem rozegrać, by były wyniki.
Podeszła mu karta, wziął się kot do czynu,
lecz kartę rozegrał, bez składu i rymu :


NIE POWIEM , KTO TU OSZUKUJE,
ALE JAK WALNĘ W TĘ RUDĄ MORDĘ !!!


Jak makiem zasiał, cisza wśród kotów nastała.
W mig się kocia kompania w popiół rozsypała.
Kot na kota w bok zerkał, patrząc, czyja ruda ...
Ktoś łapki zacierał : koncept mu się udał !

Koty się wpieniły, ten rudy szczególnie,
na to myszowaty - " mówiłem ogólnie".
Idź stąd myszowaty, na przyjaźni skaza !
On nigdzie nie pójdzie, "nikogo" nie wskazał.

O co kotom chodzi ?! nie kuma kompletnie,
przecież on niewinny, nie wskazał konkretnie, 
poetycką przenośnią wszak jest morda ruda,
niewiniątko oskarżyć kotom się nie uda !!!

....

Rankiem, "Pod Rudą Myszą", w karty koty grały.
Kot czarny, kot rudy, szylkretowy i biały.
A co z myszowatym ? powiem o tym skrycie :
sam pasjansa stawia, w przyjaźni niebycie.




Gdyby ktoś nie wiedział, o kim wyżej mowa,
 pięknie mu się kłania kotka szylkretowa.



Morał z kociej bajki niech Was nie zaskoczy :
Chcesz postawić zarzut ? to prosto i w oczy !
.

*


                        z przyjemnością polecam Malina M *                          

strona liiil  


Melduję posłusznie, 
że obiecany ciąg dalszy poprzedniej notki nastąpi  ...


WSPOMNIENIE Z DZIECIŃSTWA

$
0
0

ma swój zapach i kolor, i światło …
wystarczy przymknąć oczy i wraca …





Lato uśmiecha się do mnie miodem, łąką i dmuchawcem.
A listopad ?  listopad pachnie rozgrzanym woskiem, stertą rudych liści, płatkami śniegu i olejkiem arakowym ...

Nie pamiętam mojej Babci Walerii, nie pamiętam kiedy umarła. Pierwsze, co pamiętam, to Babci grób i nasze świętowanie Wszystkich Świętych. To był jeden z rytuałów mojego dzieciństwa. Świętowanie zaczynało się u nas już tydzień wcześniej. Oboje z braciszkiem, uczepieni Dziadzia rękawów, maszerowaliśmy na rynek, tak się wtedy mawiało na targ. Na rynku stały wozy z końmi (w samym środku miasta !) i było mnóstwo najróżniejszych straganów. Na ziemi stało morze kwiatów !. Całe dywany białych, złotych, rudych i fioletowych chryzantem. Wybieraliśmy starannie te najpiękniejsze, białe, bialuteńkie. Stały potem w piwnicy i czekały w chłodzie, za to my biegaliśmy kilka razy dziennie sprawdzić, czy aby nie zwiędły. Przy okazji tego sprawdzania podbieraliśmy jabłka, schowane w skrzynkach na zimę. Wtedy jabłka w zimie to był rarytas.  Znicze kupował mój Dziadziu zawsze takie same: małe, szklane, białe, czerwone i bursztynowe. Napełnione mieszaniną stearyny i wosku, płonąc dawały bardzo charakterystyczny zapach. Do dziś ten zapach kojarzy mi się z dzieciństwem …



.
ja z braciszkiem i Rodzicami nad grobem Babci


Na cmentarz wyruszaliśmy rano, zaraz po Kościele. Dziadziu dawał nam drobne pieniążki, bo po drodze na cmentarz spotykaliśmy sznurki żebrzących „dziadów” Dużo ich było, bo dużo było biedy. Poowijani w łachmany staruszkowie … kładłam pieniążek na ręce i uśmiechałam się. Często któryś z nich pogłaskał mnie po głowie, często babuleńce roześmiały się do mnie oczy, a mnie żal łapał za gardło, że marzną, że biedni, że tacy samotni, że nie mają domu z ciepłym piecem jak ja.  Na cmentarz Dziadziu zabierał dla nas wafel. To kolejne wspomnienie dzieciństwa. Masę do wafla robiło się z gotowanego przez cały dzień mleka, potem ucierało się to z żółtkami margaryną, dodatkiem kakao i olejku arakowego. Oczywiście my z braciszkiem natychmiast po dotarciu na cmentarz stawaliśmy się głodni jak wilk. Ech,czy to nie dziwne, że listopadowe święto pachnie arakowym olejkiem ?

Procesja zawsze była o 16-ej. Niestety, do tego czasu mieliśmy nakazane "zachowywać się jak ludzie i nie wyświnić się !!!". Nooo, bardzo cierpieliśmy z tego powodu oboje. Wyświnianie się do była najprzyjemniejsza czynność, absolutna wolność bez zważania na to czy aby płaszczyk się nie pobrudzi a w rękawiczce nie zrobi dziura .  Procesję prowadził zawsze mój Wujek, który był księdzem.





.
Drugi od lewej to wujek, w czasach mojego dzieciństwa.




Surowy był, ale w kieszeniach zawsze miał dla nas czekoladki.
Wrednie wybierałam malagę, bratu zostawała kawowa.




A to nasz kościół,
z czasów, gdy byłam dzieckiem.


Oczywiście „dziwnym trafem” procesja miała przystanek nad grobem mojej Babci i pół miasta oglądało nas jak jakieś eksponaty. Jak ja tego nie lubiłam. Haniu stój prosto, Witek wyjmij ręce z kieszeni, gdzie są wasze rękawiczki, przestańcie się w końcu śmiać, zostawcie kwiatki w spokoju. Tragedia.  Za to po procesji wyświnianie się było dozwolone, więc oboje z braciszkiem ruszaliśmy w bój !!! Czy udało się Wam kiedyś przecisnąć przez cmentarne krzaki bez pobrudzenia płaszcza ? albo pięć razy przeskoczyć stertę cmentarnych śmieci bez ubrudzenia rajtuzów ? Konia z rzędem temu, komu się udało, bo nam nigdy. A tu jeszcze dochodziło oblatywanie cmentarza "naobkoło".  Co na naszej drodze, to nieprzyjaciel, a gdy jeszcze nieprzyjaciel ogniem zionął to wszystko było na swoim miejscu, tradycji stawało się zadość, wyświnieni byliśmy w pełnym tego słowa znaczeniu - od stóp do głów. Pamiętam też, że zawsze szukaliśmy płonących kolorowych zniczy, a potem maczaliśmy w rozgrzanym wosku palce i robiliśmy sobie kolorowe naparstki. Wszystkie liście i wszystkie kałuże po drodze były nasze !




Kiedy zapadał zmrok Dziadziu zabierał nas na Grób Nieznanego Żołnierza. Świeciliśmy tam świeczki, a Dziadziu opowiadał historie z czasów wojny. Opowiadał je jeszcze długo potem, wieczorem, gdy wróciliśmy do domu. Uwielbiałam słuchać. Dziadziu otwierał drzwiczki od pieca, w piecu buzował ogień, w pokoju było ciemno, a Dziadziu opowiadał, opowiadał, opowiadał ... a za oknem śnieg cicho sypał i sypał, i sypał. Bo w czasach mojego dzieciństwa śnieżne bywały listopady. Pamiętam nie miałam wtedy kozaczków, tylko gumowe niebieskie śniegowce. Zakładałam dwie pary skarpetek, na to koszmarne, patentowe, ciepłe rajtuzy, na wierzchu jeszcze wełniane skarpetki i filcowe papcie, i dopiero nogi do śniegowców. Ma się rozumieć, śniegowce na wyrost kupowane były. Ej, i tak wracałam z nogami zmarzniętymi na sopel, bo oczywiście co najpierw robiłam? najpierw to ja szalałam w śniegu. Dopiero jak śnieg mi się do śniegowców nasypał, to wracałam do rzeczywistości i już grzeczniutka byłam do końca. Co tam śnieg, po powrocie była wielka miednica z gorącą wodą i moczyliśmy w niej nogi "dla zdrowotności" w ostateczności łapał nas katar, a od tego się nie umiera, najwyżej nie chodzi do szkoły.

Takie było to Święto w czasach mojego dzieciństwa …

Teraz nie ma Dziadzia, nie ma Tatusia, procesję prowadzi obcy ksiądz …
no i oczywiście nie wpada mi do głowy dziki pomysł, żeby się wyświnić …


*


                        z przyjemnością polecam Malina M *                          

strona liiil  

NA NIEDZIELĘ

$
0
0





MODLITWA
INTERNAUTY


.                         Boże Romea od czarnych owiec
.                         Boże Julii od spraw beznadziejnych

.                         zatrzymaj się tutaj przez chwilę
.                         przysiądź na brzegu komentarza
.                         jak siadałeś przy studni Jakubowej
.                         daj łyk wody, która jest wodą żywą
.                         z naszych poplątanych języków
.                         ulep morską latarnię
.                         zapomnij nas, jeśli zgaśnie

.                         Boże Uśmiechu
.                         zjedz chleb gospodyni
.                         jest dobry
.                         podaruj jej zielony kapelusz
.                         i sen spokojny o połówce pomarańczy
.                         opowiedz małej Dziewczynce
.                         o wielkim Honorze
.                         napij się miodu Pszczelarza
.                         a jego złotą pszczołę
.                         posadź delikatnie na dłoni Powagi
.                         niech Powaga poczuje
.                         łaskotanie włochatych nóżek
.                         i trzepnij mnie po łapach
.                         jeśli na tej dłoni
.                         zechcę posadzić pająka




.
.                         Boże Mądrości
.                         opowiedz o upadłych aniołach
.                         które myślały
.                         że zawsze będą aniołami
.                         zrób wykład Twojej ekonomii
.                         gdzie po stronie MA
.                         widnieje WINIEN

.                         Boże Miłości
.                         zapisz tu swój nick
.                         zrozumiale
.                         dla Romea od czarnych owiec
.                         dla Julii od spraw beznadziejnych

.                         zostaw nam link
.                         czynny
.                         nie tylko w niedzielę
.                         Boże ...


*


                        z przyjemnością polecam Malina M *                          

strona liiil  

WEŹ KILO ...

$
0
0

CZYLI
PRZEPIS NA ...


na co przepis ? ano na to, jak przez splątane krzaki i kłujące chaszcze dojść do celu, gdy prosta droga do celu zamknięta, czyli, inaczej mówiąc, jak wykonać fotomontaż, programu do fotomontaży nie posiadając, czyli, mówiąc w skrócie, obiecany ciąg dalszy notki o mnie ...






Zacznę od początku - WEŹ WŁASNĄ FOTOGRAFIĘ ...

Wzięłam kolorową, a zamarzyła mi się czarno biała z kolorowym światłem. Są programy, które pozwalają na wykonanie zdjęcia czarno-białego z kolorowymi elementami. Często oglądamy takie fotografie, czy nawet filmy, chociażby w reklamie telewizyjnej. Zrobienie takiego zdjęcia w programie nie jest wielką filozofią, tyle, że w moim przypadku jest mały szkopuł - ja takiego programu nie posiadam. Nie posiadam i już. Jak chcę mieć czarno-białe z kolorem, to głowy muszę użyć i przez krzaki poleźć. Podstawą do moich krzakowych działań stało się to oto zdjęcie:







.
Zrobiłam je przypadkiem, na wszelki wypadek, może się przyda ...
Niezbyt lubię takie mocno kontrastowe zdjęcia z krzyczącymi kolorkami. Właściwie to nie wiadomo, co tu ważniejsze: kwiaty, czy wrzaskliwy czerwony taboret. I jeszcze to brązowe tło ! Dla mnie kakofonia. Kontrast kolorystyczny niczemu tu nie służy, wręcz wszystkiemu przeszkadza. Oczywiście w moim odczuciu. Zwróćcie uwagę na światło, daje białe placki na kwiatowych listkach a same kwiaty są jak sztuczne, nie ma w nich życia, nie ma światłocienia ani głębi, jest tylko kontrast.


PRZEPIS NA ...
METAMORFOZĘ


Dla ułatwienia nazwałam zdjęcie: X-1, kolejne będą: X-2, X-3, X-4
Do obróbki zdjęcia użyłam programu Corel PHOTO-PAINT 11, to trochę przedpotopowa wersja. Programem tym posługuję się już od wielu lat. Zakupiliśmy go kiedyś do biura, służy mi do obróbki zdjęć, umieszczanych w dokumentacji, do wyciągania z tych zdjęć detali i ukrytych kolorów, za pomocą dodawania, czy zmniejszania kontrastu, światła, ostrości. Jestem absolutnym samoukiem, poznawałam program na zasadzie klikania w ikonkę i patrzenia, co też ona "robi".




.
A teraz po kolei. Najpierw otworzyłam w programie kolorowe zdjęcie X-1.
Postanowiłam, że zdjęcie X-1 będzie czarno-białe. Pierwsza rzecz, jaka mi przyszła do głowy to zmniejszenie do maksimum nasycenia koloru.



.
Jak widać zdjęcie koszmarnie traciło. Zrobiło się po prostu brudnei. Wprawdzie same kwiatki życia nabrały, ale nie o kwiatki idzie, i tak będą kolorowe, za to tło beznadziejne ! i jeszcze wściekła czerwień przeziera. Ta droga okazała się kompletnym bezdrożem. Spróbowałam więc inaczej. Szukałam, szukałam i przy rozwinięciu kolejnej ikonki pokazała się opcja - tryb koloru, Ooo - tu pewnie znajdę ! Faktycznie znalazłam. Moje zdjęcie, przeniesione żywcem z aparatu, otwiera się w trybie: RGB 24 bity. Jak widać poniżej, są jeszcze inne tryby.



.
Zaznaczyłam całe kursorem i skopiowałam do schowka. Skopiowane zapisałam jako X-2 i zaczęłam majstrować. Zmieniłam tryb koloru na "skalę szarości 32 bity", zdjęcie miało niezłą jakość, ale niestety ponad siedemnaście mega, nie nadawało się do "zabawy", bo przy kilkakrotnym kopiowaniu wychodziło prawie pięćdziesiąt mega. Taki cud odpada, nie mam zamiaru bawić się zdjęciem dwa tygodnie. Doszłam do wniosku, że to pewnie opcja z gatunku RGB 48 , czyli zdechł pies - wyższa szkoła jazdy. Spróbowałam więc opcję z tych podstawowych, czyli "skala szarości 8 bitów" Było znacznie lepiej, chociaż zdjęcie ponure. Same kwiaty nie za bardzo były, ale kwiaty i tak miały zniknąć pod kolorowymi.



X-2

Niestety, skoro zdjęcie przejęło opcję skala szarości, wszystko, co próbowałam wkopiować do zdjęcia przyjmowało taka samą opcję. Tak nie pójdzie, nie da rady, oba samce. Spróbowałam więc podejść gadzinę odwrotnie. Skopiowałam tym razem szare zdjęcie X-2 i wkleiłam je do kolorowego X-1



.
Potem wklejone scaliłam z tłem i zapisałam jako X-3. Teoretycznie zdjęcie X-3 wyglądało identycznie jak X-2, ale było już w trybie RGB 24. I to było to !!! teraz mogłam sobie pobrać ze zdjęcia X-1 dowolne kolorowe elementy, wkopiować na szare tło i majstrować, majstrować, majstrować ... i z tłem i z kwiatkami.




.
Zdjęcie X-3 z wklejonym kolorowym kwieciem. Starałam się idealnie wpasować. Teraz pozostało mi tylko majstrowanie.





Gumka to bardzo przydatne narzędzie, tyle, że majstrując gumką trzeba wprawy i wyczucia. W programie są gumki o dwóch kształtach - ostre i miękkie. Majstrowanie ostrymi daje kiepskie efekty, obiekt jest sztuczny i widać, że wklejony. Wyczaiłam, że miękka gumka ma "otoczkę", taki lekki welon, który przy samym obiekcie zostaje i daje potem takie wrażenie, że obiekt naturalnie wtapia się w tło. Ech, doszłam do tego metodą wielu prób, wielu błędów i wypaczeń. Teraz już instynktownie wyczuwam, jak przy danej rozdzielczości, daleko gumką mogę do obiektu podjechać, kiedy gumkę przeciągać, a kiedy tylko delikatnie, punktowo, dotykać, uderzając niczym w klawiaturę.









.
Oprócz kształtu gumka różni się również wielkością. Można też ustawić przezroczystość gumki. Do mazania gumką 0%, czyli nie przezroczystą, trzeba mieć pewną rękę, czasem lepiej dwa razy pociągnąć gumką 50%.



.
Oczywiście mazanie wymaga dopracowania i to wyjątkowo starannego. Najpierw mazałam sobie gumką setką, potem czterdziestką, na koniec, co widać na obrazku, dziesiątką. Po wymazaniu miałam już półprodukt, czyli obrazek czekający tylko na "dogotowanie i dosmaczenie".  To jest zawsze ta najciekawsza, i najbardziej pracochłonna część obróbki. W ruch idzie barwa, kontrast, jaskrawość, światło, nasycenie, ostrość. Tu już potrzeba wyczucia narzędzia, ale nie tylko. Właśnie tu przydały mi się akademickie lekcje rysunku. Pracowałam wirtualnym narzędziem prawie jak ołówkiem : tu mocniejsze podkreślenie, tu ostrzej, bardziej kontrastowo, a tutaj mniej światła, więcej światłocienia, miękko, bardziej malarsko, tu tylko delikatne muśnięcie, tu śmiałe. Kopiowałam biedne kwiatki dziesiątki razy, mazałam, zostawiałam małe fragmenciki, ponownie nakładałam, rozmywałam, po czym wyostrzałam niektóre krawędzie, dodawałam światła, albo światła ujmowałam. Inaczej kwiatki z przodu, inaczej te z tyłu. Kiedy kwiatki były gotowe zapisałam fotografię jako X-4. Teraz pozostało tylko pobawić się tłem. Zbyt dosłowne było, użyłam więc narzędzia, zwanego winietą, żeby tło rozmyć we mgle. Kombinowałam z tymi winietami, jak koń pod górę. Kilkanaście razy zakładałam i sprawdzałam efekt - nie to ! więc cofałam komendę i tak do skutku, to znaczy aż doszłam do wniosku, że mam to, czego właśnie chciałam.


FINAŁ










.
W zamyśle miała to być nastrojowa jesienno-zaduszkowa fotografia ...
taka delikatna niczym mimoza. Rozświetlona od środka ciepłym, złocistym światłem, trochę nostalgiczna, trochę zamyślona. Ulotna. Mglista ...


*


PRZEPIS NA ...
METAMORFOZĘ POLITYCZNĄ


No to do roboty: WEŹ FOTOGRAFIĘ Z NETU ...

Wzięłam fotografię rzymskiej monety, nieco wykadrowałam. Stworzyłam nowe zdjęcie, w formacie kwadratu, składające się wyłącznie z białego tła i ramki. Wkopiowałam monetę w zdjęcie. Efekt widać poniżej.



matryca

Postanowiłam zabawić się w polityczną mennicę i puścić w obieg pieniądz, a jeszcze lepiej dwa, do wyboru: zwykły szeląg i złoty denar. Potrzebne mi były do tego dwie rzeczy - matryca i atrybut władzy, wszak co cesarskie, cesarzowi ... Matrycę właśnie zrobiłam, nazwałam ją "CESAR". Atrybut znalazł się piorunem, wybrałam najbardziej kontrowersyjną i wzbudzającą emocje postać świata polityki, czyli pana prezesa. Zdjęcia odpowiedniego profilu prezesa szukałam dość długo, ten który nadawał mi się do celów menniczych, akurat nie był najlepszej jakości, cóż jaki ..., no mniejsza o to.

Podstawą mojej monety stał się obrazek CESAR-1, czyli zapisany w skali szarości 32 bity obrazek CESAR. Rozpoczęłam polowanie na prezesa ...



CESAR-1 w trakcie

Otworzyłam sobie kolorową fotografię prezesa, wycięłam buźkę, na boku wymazałam, co trzeba i wkopiowałam w obrazek CESAR-1, Na wszelki wypadek wkopiowałam sobie prezesa dwukrotnie. Teraz przystąpiłam do skalowania pana prezesa, gdy już ujęłam mu nieco wielkości i doszłam do wniosku, że głowa siedzi jak trzeba, wywaliłam zbędną głowę. Obrazek CESAR-1 był gotowy.




CESAR-1, gotowy

Jak widać wyszedł mniej więcej fotomontaż małego Kazia, buźka prezesa przyklejona, wyraźnie rozgraniczona i gładka niczym pupa niemowlęcia, od razu widać, że nie w chropawym metalu rzeźbiona. Ruszyłam więc w bój, oczywiście nie z prezesem, a z oporem materiału. Najpierw przeniosłam mój szary obrazek CESAR-1 z powrotem do kolorowego obrazka CESAR i stworzyłam nowy, kolorowy: CESAR-2. Przenosiłam toto dwustopniowo, najpierw tło, które scaliłam z tłem istniejącym, a dopiero potem głowę imć prezesa. Po co przenosiłam ? ano, w trybie koloru RGB wprowadzanie wszelkich zmian daje lepsze efekty. Wypraktykowałam. To, co widzicie poniżej, to już kolorowy CESAR-3, czyli pan prezes przygotowany do hmmmm - obróbki.



CESAR-3

Teraz nastąpiła najbardziej żmudna praca, czyli wyrzeźbienie konterfektu pana prezesa w metalu. Czego to ja nie robiłam ?! wklejałam kilka razy głowę, mazałam fragment, po fragmencie i z kawałków sklejałam głowę ponownie. Fragmentom dodawałam kontrastu, innym odejmowałam, mazałam delikatnie gumką o przezroczystości 90% , tak, by faktura metalu przezierała spod spodu ... w końcu zaaplikowałam panu prezesowi operację plastyczną. wycięłam fragmenty monety, o odpowiednim natężeniu światła i zrobiłam z nich implanty, przeniosłam na policzki prezesa i chyba się przyjęły ...



zły szeląg

Jeszcze tylko miejscami dodałam do laurowego wieńca i do inskrypcji nieco kontrastu, to dla zrównoważenia mocno kontrastowego czoła panprezesa i już. Tak oto zaprezentował się prezes na gotowej monecie. Moneta to szeląg . Tak się składa, że dla mnie zły szeląg. Ale dla kogo innego pewnie dobra moneta, a nawet złoty denar.



denar z tombaku



złoty denar


Stare złoto  prezentuje się nieźle, choć nie wszystko złoto, co się świeci. Niektórzy mówią, że mężczyzna, jak wino, im starszy, tym lepszy ... Co do mężczyzny - pełna z zgoda ! co do prezesa ... w zasadzie też bym się zgodzić mogła, bo im starszy tym ... reszta jest milczeniem, jak mówił pewien książę, a ten akurat wiedział, co mówi.

*


                        z przyjemnością polecam Malina M *                          

strona liiil  



TAKA NOC

$
0
0




SIĘ ZDARZA RAZ  !
TYLKO RAZ I WIĘCEJ NIE


Tak mówi piosenka, a piosenka zwykle wie, co mówi, zwłaszcza, że tym razem mówi o księżycu. No mnie na pewno się już nie zdarzy, pomyślałam sobie i od razu postanowiłam przydybać srebrnego jegomości. Tu i teraz ! Czekałam, czekałam i czekałam, żeby chmury raczyły odpłynąć, a potem, jak już odpłynęły to spieszyłam się, żeby mi psotnik nie zwiał.





ooo - jest !



.
Króluje sobie niepodzielnie na jesiennym niebie . Wielki i jasny.



.
Jego Księżycowa Mość w otoczeniu migotliwego dworu.
Dwórki niczym maczek rozsiały się po niebie. Widać ?


.
Absolutnie świecą gwiazdy, miał rzec kiedyś poeta
który poeta ? nie pomnę, wybaczcie, głowa nie ta.

Wieszcz o księżycu na niebie: lśni niczym bałałajka,
dodałam, że zjawiskowy, i że w ogóle to - bajka !





 .
Niech lśni, niech mruga, niech świeci !
niech księżyc kochają poeci i dzieci.
Niech go artyści kochają okrutnie,
tak na wesoło i tak na smutnie ...


.
                           Na koniec zwiał mi  niecnota.
                           Eeech, taka z nim była robota.
                           Myślałam, że z niego jest gość,
                           a on mi, paskudnik - na złość !


Sterczałam w oknie godzinę, oj, dał mi jegomość w kość !
Polowania na pełnię księżyca, mam już w tym roku dość !

Ale cudna ta pełnia była ...
raz na tyle lat się zdarzyła.



*


                        z przyjemnością polecam Malina M *                          

strona liiil  

CZAS PRZESZŁY

$
0
0

TRAGICZNIE DOKONANY



 .
To JEST Creme Brulee



 .
To BYŁ Creme Brulee



Czas pozaprzeszły niedokonany:
ach - byłabym była to zjadła !!!

...


*



                     z przyjemnością nie polecam - Malina M *                      


ŚNIEG ! ŚNIEG ! ŚNIEG !

$
0
0







w podskokach biegłam do kuchni, krzycząc na cały dom, a potem ciągnęłam Mamcię do okna. Jest !!! nareszcie jest !!! przyklejałam język do szyby i trzymałam tak długo, aż się zlitowała i otworzyła to okno. Stałyśmy tak we dwie, wyciągałyśmy języki, a płatki na nich siadały i topniały. Muszę uważać, śmiała się do mnie, żeby ci zła Królowa Śniegu nie zmieniła serduszka w zimny sopel lodu. Ech, do dzisiaj śmiejemy się patrząc na pierwszy śnieg ... oj, bo wyciągnę język, odgrażam się, oj, bo coś zmajstruję ... majstruj, majstruj, śmieje się Mamcia i najpiękniejsze na świecie zmarszczki układają się wianuszkiem wokół oczu ... Noooo - właśnie zmajstrowałam śnieżny portret ... śnieg dzisiejszy a Mamcia sprzed dwunastu lat. Czary królowej śniegu ? eeee, królowa zła i serca w lód zmienia, niech sobie czaruje gdzie indziej, u nas to zupełnie inne czary. Inna rzecz, że dzisiaj ten śnieg za oknem to marniuuutki jakiś taki, cienki, lebiodowaty, zupełnie niepodobny do tamtego, z mojego dzieciństwa. Ledwo płatki przysiadły na szpakowym drzewie a już topnieć zaczęły. Do bani z takim śniegiem ! A tu jeszcze wrona nadleciała: krrrra zaśmiała się szyderczo, wybałuszyła na mnie wronie oko, bezczelna ! i dalej huśtać się na gałęzi. Huśta się i huśta a marniutki śnieżek spada i spada na ziemię...
Cały śnieg zmiotła ... a sio okupantko przebrzydła !!!




Śnieg. Zawsze, odkąd tylko pamiętam, czekałam na pierwszy śnieg. Pierwszy śnieg to była zapowiedź osobliwego czasu.

Właśnie dzisiaj zaczął padać.
Właśnie dzisiaj zaczął się Adwent.

Pamiętam adwentowe ranki z mojego dzieciństwa. Bo nie tylko na ten śnieg czekałam, czekałam też na adwentowe lampiony. Robienie lampionu to była bardzo ważna czynność w naszym domu. Okupowaliśmy stół w dużym pokoju - dziadziu, mój mały braciszek i ja. Mogliśmy nareszcie ciąć prawdziwymi nożyczkami i śmiecić do woli, mogliśmy wymazać się klejem, a nawet pobrudzić krzesła. Ale czułam się wtedy dorosła i dumna, wszak to do mnie, małej dziewczynki, należało narysowanie lampionu. Szablon rysowałam na religii, przynosiłam do domu, a potem już pracowicie, we trójkę, tworzyliśmy to cudo, a właściwie dwa cuda, bo jeden lampion mój, a drugi witusiowy. Z bloku technicznego był korpus, a w nim otwory w kształcie krzyżyków i andegaweńskich lilijek, potem jeszcze cieniutka bibułka  - czerwona, żółta, zielona i fiołkowa, mała latareczka - i już ....

Wtedy nie było książątek ani księżniczek, które "są tego warte" i którym się należy. Wtedy nie było dla dzieci taryfy ulgowej, przed szóstą rano wędrowało się z tymi lampionami do Kościoła. Śnieg padał, mróz skrzypiał pod stopami, a światełka radośnie podskakiwały, podskakiwały, podskakiwały ... no bo zwykle biegiem było. Jak kozy skaczecie śmiał się Dziadziu, uważajcie, bo ślisko. Zazulciu (to do mnie) jak złamiesz nogę to jak będziesz Mikołajowi pomagała ? no jak ?

Inny świat, inny rytm czasu, wszystko jakieś takie bardziej prawdziwe, ważne, najważniejsze, kształtujące życie. W Kościele rozbrykane światełka poważniały ... "Niebiosa, spuśćcie nam swą rosę, z obłoków zstąpże Święty"" i zapalały się światła - cudowny moment. Moje małe światełko rozpływało się w morzu światła. Zapada w dziecięce serduszko i zostaje w dorosłym sercu na zawsze. Wyrosłam. Kolejny rok mija. Znowu śpiewam adwentową pieśń. Inne słowa, inne nuty, ale Dzieciątko ciągle to samo. I tęsknota, i nadzieja.

Dzisiaj dzieciaki też wędrują z lampionami, lampiony są piękniejsze od naszych, wymyślne,  ale dla nich to już tylko jedna z tysiąca rzeczy, które się dzieją. Za chwilę zgiełk wszechobecnych reklam, kuszących świątecznymi prezentami, zadepcze urok czekania .... odbierze ten czar, który był nam dany.

Właśnie Czas rozpoczął odmierzanie dni
do Świąt cztery tygodnie ...





.
Śnieg ! śnieg ! śnieg ! ... wraca cudowne dzieciństwo
tyle lat, a ja ciągle jak ta mała dziewczynka


Co pierwsze, to wieczne, twierdzi filozof,
nie zapomina się pierwszych przeżyć  ...

Wyrosłam.
W duszy zapalam adwentowe lampiony.
Zawsze będę czekała na pierwszy śnieg. 
Królowa śniegu ominęła moje serce
już Mamcia się o to postarała.


*


                     z przyjemnością nie polecam - Malina M *                      

strona liiil  

LAĆ OCIEC ? LAĆ ! ! !

$
0
0

WODĘ ? WOSK?
NIEEEE – LIMERYKI !


Ech, Kiemliczówna ze mnie, jak z koziej skóry akordeon, ale co mi tam. Jest wieczór andrzejkowy, leje się wosk, wróżby się wróżą , kto żyw czaruje czym może jak może i kogo może. To znaczy czaruje, kto na czarowaniu się zna a wosk leje, kto wosk ma. Kto wosku nie ma może sobie, na ten przykład, lać tajemniczą miksturę Maliny, specjalnie  na okoliczność andrzejkowego wieczoru przygotowaną, żeby andrzejkowe szczęście przyniosła Miłym Solenizantom i nie tylko im.




Kto ani wosku, ani mikstury lać w ten wieczór nie ma zamiaru to niech chociaż wodę leje, albo, co z laniem wody ściśle związane, limeryki pisać popróbuje. Spróbowałam, chociaż te moje próby to nie są takie absolutnie prawdziwe limeryki, to są limeryki na oko i na wyczucie ... żeby spełnić wszystkie rygory jeszcze mi brakuje. Nie wszystkie wierszyki to limeryki.

Udaje mi się wprawdzie złożyć rym aabba , udaje mi się dwa środkowe wersy krótsze od trzech pozostałych, w pierwszych jest miejscowość, albo imię, ale jeszcze ten ostatni wers kuleje, oj kuleje - ostatni powinien być zaskakujący, lub absurdalny, co u mnie niestety nie za bardzo ... a przecież to właśnie jest esencja smaku limerykowego. Trudno, zamiast esencji będzie przypisek, albo dopisek, jak kto woli. Dopisek nie drobnym druczkiem, kecz kursywą. Dla zmylenia przeciwnika o ile takowy się znajdzie.


Kurtyna w górę i zapraszam. 
Oczywiście z pełnym, hi, hi, uszanowaniem rymów aabba

*

ANDRZEJKOWE


Raz Andrzejkową Nocą, Hania-malina
chciała sobie powróżyć, jak to dziewczyna,
ugryzła cud jabłuszko
schowała pod poduszką
Parys jabłko zeżarł !... to Heleny wina

jabłuszko rozmarzone
uszko zaczerwienione
na resztę spuśćmy zasłonę
:o)



*

AUTOIRONICZNE

raz pewna Malina z grodu Piasta
lubiła rymować i pichcić ciasta
z zamiłowania
szła na rusztowania
pokrzywy nie sieją - sama wyrasta

;o)
taka to hi, hi, niewiasta 

*
raz pewna Hania, zwana maliną
lubiła mieszać ocet z cytryną
raz posłodziła
raz popieprzyła
z lirycznie dramatyczną miną

raz w trampkach, raz na koturnie
raz mądrze, raz durnie

*


OGÓLNOSZKOLNE
taki z łezką w oku i wspomnieniem


pewien pechowy Alojzy *upa
wpisał się w sztambuch, że mięci kupa
rymy smęcił
ku pamięci
że jest przywiązany jak pies do słupa

;o)

*

OGÓLNOBLOGOWE



Pewien Michałek, Bies z Czadu
nie cierpiał w życiu układów
kochał nalewki
weselił dziewki
pewnie najchętniej córki sąsiadów

*
urocza Ella Chałwianka
lubiła śpiewać co ranka
o dromaderze
snów bohaterze
taka z niej była przytulanka


*

to tyle wieczornego rymowania
dalsze lanie wody od śniadania

:o)


.

MIKOŁAJU

$
0
0

KOCHANY 
ŚWIĘTY MIKOŁAJU



.
Tylko nie zapomnij o mnie !!! 


Nie zapomnij i przynieś mi wiesz co ! no wiesz co ! to, czego najbardziej na świecie pragnę ... wiesz już ? no to pięknie dziękuję Święty Mikołaju

Poczekaj na każdego, kto tu wstąpi i pamiętaj !!! - każdemu to, czego najbardziej na świecie pragnie ...


DOBRY 
ŚWIĘTY MIKOŁAJU


*


                                    pięknie prosi - Malina M *                             


nooooo - się postarał Święty Mikołaj !!!!
6.12. 2016 godzina 10.00
witaj Oleńko





.
jestem babcią !!!!!!!!!!
wprawdzie cioteczną, ale to bez znaczenia, za to zupełnie zwariowaną
już małpiego rozumu dostałam
hurraaaaaaaa !!!

Miałam dwa życzenia do Świętego Mikołaja, jedno życzenie długofalowe, żeby Mamci zdrowie przynosił, a drugie ... właśnie Mikołaj prezent nam przyniósł. A swoją drogą czasem Mikołaj ma czerwoną czapkę i czerwony płaszcz ... a czasem czerwony dziób i czerwone nogi, je żaby i fruwa 

:o)



ZIMA, ZIMA

$
0
0

ACH, TO TY !!!



.
wprawdzie śniegu szukać z lupą, ale za to co za kolory !!!


.
Błękit na niebie, błękit na wodzie i cienie zobaczysz błękitem.


.
Nie mogłam sobie darować, żeby w tej szacie ciebie nie pokazać.




.
Ech, kusicielko, kusisz obiektyw błękitną sukienką.




TERAZ MNIEJ ROMANTYCZNIE
To jest zima na budowie.



a to jest koza


:o)



                        z przyjemnością polecam Malina M *                          


MIÓD, BABA

$
0
0

ŚWIĘTA I MALINA


Powinnam od polityki zacząć, bo ta zdominowała ostatnie dni ale ugryzę się w język ... politykę przeniosłam na inny blog i niech już tak zostanie.


*

MIÓD


Od miodu zacznę, bo do świątecznych pierników dobry miód to miodzio na serce !!! A jaki miód jest najlepszy ? Wiadomo - miód Tomka Pszczelarza.




Gryczany ? akacjowy ? wrzosowy ? spadziowy ? 
nieee - to jest miód blogowy.

*

BABA

Dawno, dawno temu, mój kolega z grupy studenckiej, Kuba Wencel z kolegą z roku Jackiem Zwoźniakiem założyli zespół BABA. Tak jakoś mi się przypomniało, ale nie o tej babie mam zamiar mówić. Dzisiaj powiem o babie świątecznej, czyli pachnącej, wyrośniętej, drożdżowej babie prosto z garnka, a jak kto woli z foremki. W żadnym razie nie ze sklepu !!! Ze sklepu baba się nie liczy, bo to nie jest baba, tylko ersatz.

Moje Święta zawsze pachną dzieciństwem, tradycją i babą ...
Baby zawsze piekł mój Dziadziu. Dzielnie pomagała mu Mamcia, Tatuś, zagorzały przeciwnik pieczenia, snuł się po domu i marudził a na koniec, jak zwykle, grzązł w swoich uczonych książkach i dawał reszcie spokój. Dla nas, dzieci, pieczenie to był prawdziwy raj. Już dwa dni wcześniej byliśmy grzeczni, niczym aniołowie niebiescy, żeby tylko nam pozwolili nam pomagać. W kuchni stała poniemiecka kuchnia kaflowa, paliło się węglem i drzewem. Baby piekło się w dobrze nagrzanej rurze, tak wtedy nazywaliśmy piekarnik.

Najpierw rozpalało się pod kuchnią, żeby było ciepło. Potem trzeba było z drożdży, ciepłego mleka, cukru i odrobiny soli zrobić rozczyn. Ustawiało się go na ciepłym przypiecku i czekało aż wyrośnie. Mieliśmy wtedy cichutko siedzieć w kuchni i nie przeszkadzać. Wybałuszaliśmy więc oczęta, żeby rozczyn zaczarować i żeby szybciej wykipiał. Jak zaczynały pachnieć drożdże czuło się, że to już święta.

Czasem mogliśmy ucierać żółtka z cukrem. Braciszek trzymał z całej siły makutrę a ja tarłam, aż pot zalewał mi oczy. Potem, w nagrodę, braciszek wylizywał makutrę a ja gałkę. Była to oczywista czarna niesprawiedliwość bo na gałce dużo mniej było kogla-mogla. Ale cóż - zgodnie z panującym przesądem ten kto wylizuje gałkę będzie miał łysego męża. Siłą rzeczy łysy mąż nie mógł przecież przypadać na mojego braciszka. Dziadziu brał duży szaflik, ten w którym zwykle myło się naczynia, wsypywał przesianą mąkę, potem wlewał rozczyn, utarte żółtka, rozpuszczone masło i smalec a na koniec ubite białka, dodawał też ulubiony przez nas specjał – namoczone wcześniej rodzynki. Potem następował rytuał miszenia ciasta. Nie żadnym tam takim robotem - silną męską dłonią! Ciasto misiło się bitą godzinę, nie było zmiłuj, ciasto musialo idealnie odstawać od ręki ! A w kuchni upał jak na Saharze w samo południe. Potem ciasto odstawiało się na bok, przykrywało białą ściereczką i ciasto rosło. Rosło tak ponad godzinę. Potem Mamcia brała garnki, smarowała je masłem i do połowy napełniała ciastem, przykrywała ściereczkami i ciasto w garnkach znowu sobie rosło, rosło, rosło aż urosło pod wierzch, wtedy smarowała wierzch białkiem i wsadzała babki do rury.

Nooo – rośnięcie ciasta to było dla nas cierpienie, w żadnym wypadku nie można było wtedy biegać po domu, otwierać drzwi do kuchni, trzaskać innymi drzwiami, nie wolno było nawet krzyknąć, żeby baby nie siadły. Bo gdyby tak baby siadły - to po Świętach !!!



 to jest baba codzienna, bez grzybka


W czasie pieczenia baby świątecznej ciasto oczywiście wyłaziło poza garnek i tworzył się piękny grzybek. U nas zawsze baby piekło się w garnkach. Zawsze miały kształt grzybków. Po upieczeniu stały jeszcze, czas jakiś, spokojnie, na przypiecku i dochodziły. Potem Mamcia wynosiła je do sypialni i wykładała do góry dnem na poduszkę, to znaczy na pergamin, wyłożony na poduszce. Te baby były bardzo długo świeże. A prawdę powiedziawszy to nigdy nie zdążyły powysychać, bo zajadaliśmy się nimi bez opamiętania.




.
Baba świąteczna. Wprawdzie akurat ta bez grzybka i z foremki, ale za to konsystencję ma dokładnie taką, jak babki mojego dzieciństwa Jest lekka, lekko wilgotna, ma duże dziury i pachnie cudnie drożdżowo. Najlepsza jest z masłem, do porannej kawy z mlekiem.

Przejęliśmy z Braciszkiem tradycję pieczenia świątecznych drożdżowych bab. Po cichu przyznam, że teraz piecze je mój brat, a my dostajemy w prezencie. I nie ma się co dziwić. Jednak co męska dłoń, to męska dłoń ! Godzina miszenia ciasta to praca w sam raz dla silnego mężczyzny. Można robotem, ale wtedy ciasto jest zupełnie inne, ma inną strukturę i tak nie rośnie. Widocznie ciepło dłoni tak wpływa, a przy tym, w czasie miszenia dłonią, wprowadza się sporo powietrza do środka. No i, co ważne, bezduszny robot nie ma serca, a od początku świata wiadomo, że baby lubią serce ! oj, lubią !

Tylko przypiecka i rury już nie ma. Jest współczesny elektryczny piekarnik. Taki niby ósmy cud techniki,, najeżony elektroniką i mnóstwem skomplikowanych funkcji. A baby cóż – staroświeckie ! W rurze czuły się lepiej, na przypiecku szybciej „dochodziły do pełnoletniości”.


*

ŚWIĘTA

Tuż tuż, zaraz wielkimi krokami będą się skradały. Na razie skradają się cichaczem, niczym te koty pod choinkę. Już koty dobrze wiedzą, gdzie świąteczne konfitury, oj, wiedzą ! A w kwestii świątecznego skradania krótka historyjka obrazkowa :



Prolog.



Akcja



Epilog.



Posłowie


*

MALINA

Jak to Malina, przed Świętami tradycyjnie w malinach i żeby nie wiem co, tradycji musi stać się zadość. Jednym słowem projekty pokwikują sobie i w ciągu dnia nieco ustępują miejsca gorączce świątecznej. Mam jeszcze wieczory, ranki, a i nocy nieco na zawodową pracę uszczknąć muszę. Taki malinowy los. Czasem, jakem Malina, próbuję zakombinować i połączyć, co połączyć się nie da. Siedzę sobie, na przykład, i rysuję, a w kuchni, na gazie, nastawiona słodka kapusta, na wigilijne pierogi. Kapustę zawsze gotuję wcześniej, potem mocno odciskam z wody i zamrażam. Farsz robię w ostatniej chwili. Taka zamrożona kapusta sieka się potem fantastycznie. No to siedzę sobie i odpływam w świat projektu ... "nagle" czuję dziwny zapach: ostra spalenizna ! O, motyla noga !!! Biegnę do kuchni, a tam moja kapusta nie tylko odparowała, ale jeszcze się przypaliła. Ech, pech. Słona jak pies i spalona. Napoleon to ja jednak nie jestem. Zostawiam na chwilę projekt, lecę po drugą kapustę. Z tej przypalonej biedaczki zrobię łazanki, no tyle dobra nie zmarnuję przecież.

Spoko, projektu też nie odpuszczę. W międzyczasie, między jednym rysunkiem, a drugim, udało mi się już kupić żywe karpie. Szczęściem pan w sklepie sam je wyłowił, zrobił co trzeba, oprawił i pokroił na dzwonka. Mam też już prawdziwki na uszka, a w zamrażalniku pierogi z kwaśnej kapusty i ruskie.Trudno, nic na to nie poradzę. Jestem klasyczną kurą domową. Kocham pracę, ale jeszcze bardziej kocham ciepełko rodzinne, całe to gotowanie, pieczenie, zapach unoszący się w domu.

Tyle tylko, że żadna ze mnie Zosia-samosia, zawsze chętnie podzielę się świąteczną pracą. Najchętniej dzielę się z panami, zwłaszcza jeśli chodzi o pieczenie bab. Uważam, że panowie w mojej rodzinie i panowie ogółem, mają do tego wyjątkowy dryg.

Nie ma jak chłopaki w kuchni !!!
Baby wychodzą im, że palce lizać !
prosto miód i malina !


:o)



                        z przyjemnością polecam Malina M *                          

strona liiil  
.
Viewing all 279 articles
Browse latest View live